
siedze teraz na czerskiej i wydarzenia ostatnich czterech miesiecy zaczynaja odplywac w ekspresowym tempie. za chwile trudno bedzie uwierzyc, ze to wszystko prawda, i ze to wszystko bylo. zdaje sie, ze fizyczna odleglosc znacznie przyspiesza prace niepamieci. na szczescie pozostal blog.
tak jak wczesniej, nawet ze swiadomoscia, ze jezioro inle to juz ostatnia stacja, nie mialem jakichs szczegolnie powrotowych mysli, tak ostatni dzien byl juz w pelni melancholijny. rano pozegnalem sie grzecznie ze szwajcarami i katrin, wypilem ostatniego truskawkowego szejka, i skonczylem na werandzie pensjonatu "burmese days" - niezle romansidlo w sumie. w ogole bylem jak skazaniec - wiedzialem, ze wszystko widze i robie po raz ostatni. po poludniu smignalem taksowka na pobliskie mini-lotnisko w heho, gdzie przyczepil sie do mnie jakis nadmiernie rozgadany niemiec. oczywiscie znalem go juz wczesniej z widzenia - nyaunghswe to byla naprawde mala miescina.
czekalismy na lot do yangoonu, ale zeby bylo smieszniej - z miedzyladowaniem w mandalay, ktore jest zupelnie w druga strone. w ten sposob zbieraja wiecej pasazerow. tego popoludnia w 20-minutowych odstepach byly trzy malutkie samoloty trzech roznych lokalnych linii i wszystkie do stolicy. troche jak autobusy - ladowanie, wyciagaja trzy-cztery walizki tych co zostaja, wsiada z 15 osob i juz start. ekspresowo i calkiem wygodnie. nawet smacznego croissanta z tunczykiem serwowali. bilet - kupiony 2 dni wczesniej - kosztowal mnie 75 usd (plus 10 za godzinna jazde taksowka) i pozwolil uniknac 20-godzinnej podrozy autobusem. uznalem, ze na koniec moge sie troche zluksusowac.
w yangoonie nieopatrznie zachwalalem niemcowi znany mi pensjonacik i w efekcie dzielilismy taksowke z lotniska a potem nawet pokoj. z kolei wieczorem w internetowni spotkalismy... polaka. twierdzil, ze cos slabo mowie. rzeczywiscie, jezyk moj byl gietki, ale gietkoscia nie do konca polska. wlasnie przyjechal po 4 miesiacach na poludniu indii. podobala mu sie czystosc i porzadek na ulicach w birmie. rzecz wzgledna jak widac. poza tym jednak byl slabo zorientowany, co tu jest w ogole grane. planowal jakies dzikie przejazdy z jednego konca kraju na drugi nie wiedzac, ze potrzebne sa bardzo dolarochlonne permity. na dodatek nie mial pojecia biedak o rzeczy zupelnie podstawowej - ze czeki podrozne sa bezuzyteczne, bo mozna poslugiwac sie tylko gotowka, najlepiej nowymi banknotami dolarowymi. wiec klasyk - z szabelka na czolgi.
caly kolejny dzien byl zakupowy. najpierw znioslem do hotelu mala stertke suwenirow a potem wielka reklamowke jedzenia. glownie mutacje past curry i miejscowe slodkosci. i lokalne alkohole dla koneserow. spedzilem chyba z 1,5 godziny miedzy polkami spozywczaka w takim smiesznym domu towarowym a la wczesny gierek. towaru sporo ale luksusowosc raczej taka przasna. rzutem na tasme zdolalem tez wyslac pare pocztowek, choc moze nie powinienem sie tym chwalic, bo to wstyd raczej :)
potem bylo bezbolesnie - taksowka, lotnisko, celnicy, czekiny, samolot i juz bylem w domu. tzn. w bangkoku. witaj 24-godzinna elektrycznosci! slodkie jest zycie w metropolii. jakis bialas-idiota proponowal mi air-con busa do centrum za 200 bahtow (okragle 5,5 usd!). niedoczekanie. pociag do miasta byl za darmo, bo juz kasy zamkneli a na dodatek wysiadlem po drodze prosto do jakiejs dworcowej knajpy na peronie, gdzie ze wzruszeniem moglem po miesiecznej przerwie zamowic na migi squida z bazylia i chilli. bosko.
przed snem bylem jeszcze w stanie zajrzec do skrzynki na e-listy (po miesiecznej przerwie) i okazalo sie, ze rano dolaczy do mnie kolega pawel. co tez sie stalo. mielismy sobie sporo do opowiedzenia przy sniadaniu (on glownie o laosie) a potem rzucilismy sie w wir wydawania pieniedzy (no, glownie ja sie rzucilem) na turystycznym bazarze wokol khao san road. wieczorem byla jeszcze ekspedycja do marketu z jedzeniem - znow wielka siata! ten dzien nie roznil sie wiec specjalnie od poprzedniego - tylko dekorcje byly inne.
a rano to juz byl smutek tropikow: ostatnia noodle soup, ostatni ananasek, ostatnie curry, itp. w sklepikach wokol lotniska zdolalem co do grosza wydac ostatnie pieniadze. moj lotniczy wor wazyl 23 kg choc wszystkie flaszki wlozylem oczywiscie do plecaka podrecznego. samolot do moskwy byl pelen rosjan (no co ty?!) a obok mnie siedzial wielki, gruby babiszon z fioletowymi wlosami i sina twarza. przelewal sie przez oparcie na moj fotel. stewardessy tez chyba jeszcze brezniewa obslugiwaly. za to na trasie moskwa-warszawa - to juz LOT - dawali odrazajace, odrazajace, odrazajace jedzenie i herbate w tekturowych kubkach reklamujacych nescafe. wiedzialem, ze jestem naprawde blisko domu. ojczyzny-polszczyzny.
niesmialo (niesmialo, akurat!) liczylem, ze nie bede musial jechac z lotniska sam. i rzeczywiscie, komitecik powitalny byl. wladek, magda, magda i tymon - dzieki za adaptacyjny wieczorek. zdaje sie, ze nie tryskalem jakims widocznym entuzjazmem, ale naprawde super bylo was znowu zobaczyc. dzieki raz jeszcze.
reszta jest juz codziennoscia, ktora wszyscy znaja.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz