wtorek, kwietnia 25, 2006

Krótki postój w Kalaw

poniewaz - jak zwykle w birmie - przejazd z baganu w rejon inle trwal caly dzien, wymieklem po drodze i zrobilem sobie postoj w kalaw, bylej brytyjskiej hill station. w przeciwienstwie do pyin-u-lwin w rejonie mandalay to gorskie miasteczko okazalo sie bardzo milutkie. zgodnie z tradycja mojemu przyjazdowi towarzyszylo zalamanie pogody w postaci burzy, tym razem klasycznej, a nie jak w baganie - piaskowej. bylo naprawde chlodno, co oczywiscie przyjalem z radoscia.

glownym powodem do chwaly kalaw sa wycieczki w okoliczne gory, postanowilem wiec nie wylamywac sie i tez sobie pochodzic. znalezienie przewodnika bylo dziecinnie proste, mimo ze nie chcialem korzystac z uslug mojego guesthouse'u, bo chcialem tez dac zarobic komus innemu. tym kims okazal sie pochodzacy z bangladeszu j.p. - tak sie przedstawia. szwenda sie zarobkowo z turystami od czasu jak w ramach kolejnej radykalnej reformy gospodarczej rzad zabral jego ojcu sklep.

nie ma chyba zbyt wielu krajow, gdzie za 7 dolarow mozna wynajac czlowieka, ktory przez caly dzien bedzie z toba chodzil po gorach, opowiadal co i jak, i jeszcze zaplaci za lunch w prowadzonym przez nepalska rodzine schronisku na przeleczy. wycieczka okazala sie w sumie przyjemniejsza i ciekawsza niz oczekiwalem, choc jakiejs szczegolnej egzotyki nie bylo. ot, takie tam gorki.

balem sie komercji, ale zdaje sie, ze w birmie nawet bardzo popularne jak na miejscowe standardy tereny nie zaznaly jeszcze prawdziwie "profesjonalnej" turystyki. rozbawil mnie tylko poczestunek w jednej z wiosek - wyplatana mata w wiejskiej chacie byla czysciutka jak ze sklepu (czy raczej spod reki wyplatacza) a oprocz czajniczka z herbata i tacy owocow znalazla sie nawet... popielniczka. no po prostu wersal. gospodyni miala do sprzedania jakies recznie tkane zapaski; oczywiscie uznalem, ze to naciagactwo, ale kilka dni pozniej juz zalowalem, bo nigdzie takiej fajnej tkaniny potem nie zobaczylem. wiec chyba naprawde sama to kobitka produkuje.

z ciekawszych obserwacji - po drodze spotkalismy... przemytnikow drewna tekowego. tek w tym kraju - jak wyjasnial mi j.p. - nalezy w calosci do panstwa i prywatna wycinka/obrobka jest nielegalna. ale ludzie, nawet miejscowi, nadal chca miec solidne meble. sciac drzewo to nie jest duzy problem, potem trzeba jednak jeszcze dostarczyc material z jakichs gorskich ostepow do ciesli czy stolarza. i wlasnie tym zajmuje sie osoba na zdjeciu. maly przenosi przez gory w ciagu dnia kilka desek i dostaje za to rownowartosc ok. 30-50 centow, zaleznie od udzwigu. ale zeby zarobic 50 to chyba jeszcze musi podrosnac.

moze jeszcze slowo o pewnej interesujacej niedogodnosci w kalaw. moj guesthouse znajdowal sie w poblizu jakiegos buddyjskiego osrodka kultu religijnego, co normalnie przyjmuje z radoscia jako egzotyczny bonus. okazalo sie jednak, ze rzeczony osrodek swietowal wlasnie buddyjski nowy rok. swietowanie polega na puszczaniu z glosnikow recytacji/modlitwy w lokalnym jezyku. przez siedem dni i nocy non-stop. nawet po uzyciu zatyczek do uszu bylem w stanie uczestniczyc w tym przedsiewzieciu.

jednoczesnie cale kalaw bylo sparalizowane brakiem pradu, co m. in. oznaczalo romantyczna kolacje przy swiecach - shan noodles z lokalesami w jakiejs budce na bazarze. z czytania ksiazki wieczorem byly nici, bo generator w pensjonacie wlaczali tylko na pare godzin po zmroku - nie oplaca sie, gdy prawie wszystkie pokoje stoja puste.

rano drugiego dnia, po 2 godzinach w autobusie i pick-upie, znalazlem sie w koncu nad inle.