
w autobusie siedzialem obok... birmanskiego wychowanka jezuitow. chlopak wlasnie zdal jakies egzaminy z angielskiego i ma nadzieje wyjechac za pare lat na misje na filipiny. ewidentnie wstydzil sie swojego kraju; pytal mnie czy w polsce tez sa zebracy i chyba nie do konca wierzyl, jak mu mowilem, ze sa wszedzie.
oprocz mnie w autobusie bylo jeszcze 2 bialasow. szybko sie skumalismy i taksowke z dworca do hotelu bralismy juz razem. nocleg spoko - 3 dolary za czysty maly pokoik w czystym malym hoteliku. szkoda tylko, ze jak juz sie rano po podrozy ulozylem do snu, to za oknem ruszylo jakies skuwanie kamieni na budowie a jednoczesnie wysiadl prad i tym samym stanal wiatrak. glosno i goraco.
przestrzen miejska jest w birmie po prostu straszna. wlasciwie to mam troche dola. zycie tu na co dzien byloby koszmarem. polaczenie syfu, brudu, brzydoty, halasu i upalu moze naprawde zalamac. yangon ma chyba z 4 mln mieszkancow, mandalay bodajze 800 tys. wszystko wyglada jednak tak, jakby ostatnie porzadne budynki postawili jeszcze brytyjczycy.
w nocy miasta tona w ciemnosci. w mandalay, gdzie jezdzilem troche na rowerze, na ulicach glownie pojazdy dwukolowe, same trupy. miasto to siatka rownoleglych i prostopadlych ulic z numerami zamiast nazw - troche jak w stanach (no, PRAWIE jak w stanach). ruch na zdumiewajaco dziurawych jezdniach mozna lagodnie okreslic jako chaotyczny. [o, wlasnie wysiadl prad, wszytko zgaslo w kafejce internetowej, ale na szczescie maja jakies ups-y, nic nie stracilem]
ok, jesli chodzi o narzekania to by bylo na tyle; sorry, musialem odreagowac. teraz atrakcje. w yangonie bylem w... zoo. wbrew pozorm niezla zabawa. duzo zieleni, wody i calkiem porzadne zwierzaki, wlacznie z jakimis hipopotamami, krokodylami i nosorozcami. najwieksze wrazenie robia slonie...
po prostu szok. ludzie podaja im zza fosy jakies pedy bambusa, slonie ruszaja po jedzenie... i napina sie lancuch. i tak w kolko. wyglada to, jakby mialy chorobe sieroca. dwa kroki w przod, dwa kroki w tyl, dwa kroki w przod, itd.
w mandalay oddalem nalezna czesc ofiarom systemu. ofiary nazywaja sie moustache brothers. to trzech ludowych zabawiaczy, ktorych mozna wynajac na wesele albo festyn. wszystko mocno osadzone w lokalnej kulturze. pewnego razu wystapili na wiecu opozycji i troche pozartowali. dwoch dostalo po 7 lat pracy w kamieniolomach. po 5 latach wyszli i - skad my to znamy - maja zakaz publicznych wystepow. wiec teraz daja przedstawienia dla turystow w swoim domu. glownie udziela sie ten co nie siedzial. dwaj pozostali sa grzeczni i nie gadaja po angielsku. wystep umiarkowanie smieszny, ale kontekst dodaje calej zabawie smaczku. na sali chyba 8 widzow, jesli dobrze policzylem, w tym tylko jeden z polski.a dzis byla wycieczka za miasto. troche sie frustrowalem, bo nie moglem znalezc nikogo do towarzystwa i do dzielenia kosztow za wynajecie auta z kierowca. sporo zakreconych ludzi tu przyjezdza - mowie gosciowi, ze to nas bedzie kosztowac 15 dolarow (na dwoch) a on mi na to, ze to drogo, bo slyszal, ze da sie za 13. wiec w sumie pojechalem sam. samochod, japonska mazda, mial wedlug szofera... 45 lat. faktycznie, czyms takim to chyba nawet w indiach nie jezdzilem (foto nr 1). ale tam gdzie bylo trzeba, to mnie dowiozl.
najpierw wioska paleik (ladna nazwa) i snake pagoda z 3 swietymi pytonami. codziennie je myja i poja mleczkiem (mialem okazje nalewac prosto do pyszczka - zakrystian byl tak uprzejmy i trzymal weza). wystepowalem w roli jedynego bialasa, szczegoly na slajdach.
potem inwa (bardzo ladna nazwa) i troche przereklamowane zabytki, do ktorych trzeba przeplynac promem i dojechac dwukolowa bryczka z kucem. w roli glownej atrakcji prawie 200-letni klasztor z teku. jak wiadomo, kocham wszystko co tekowe. mile, puste, klimatyczne miejsce.
potem jakas krzywa wieza. ta w pizie jednak chyba lepsza.
teoretycznie wstep za okazaniem zbiorczego biletu za 10 dolarow do wszystkich zabytkow wokol mandalay. oczywiscie bilet jest dla frajerow. w wiekszosci miejsc nikt nie sprawdza, albo moze kierowcy znaja takie drogi, gdzie nie ma sprawdzaczy. tam gdzie sa sprawdzacze w ramach walki z systemem nalezy powiedziec, ze 10 dolarow to bardzo drogo a w ogole to chce zobaczyc tylko ten jeden zabytek a reszta mnie nie interesuje. daja sie korumpowac dosc latwo, choc oczywiscie udaja, ze wszystko jest legalnie - nawet wpisuje sie dane do zeszytu. kontrolnie wystapilem jako tomasz gryziak, mam nadzieje, ze mi wybaczy :)
a wracajac do zwiedzania - byl jeszcze most w amarapurze (piekna nazwa). najdluzszy tekowy (!) most swiata - 1,2 km. glownie laza po nim mnisi z klasztorow na obu brzegach jeziora. bardzo milo i malowniczo. plywanie lodka o zachodzie slonca bylo miodne. i to byl niewatpliwie gwozdz programu.
