poniedziałek, marca 27, 2006

Chyba znalazłem "to" miejsce!


ciezka sprawa, bo w zasadzie nie bardzo jest o czym pisac. tzn. plaza jak plaza, na pierwszy rzut oka nic szczegolnego. trafilem tam troche przypadkiem. po mojej wodno-skalkowej wycieczce rozwazalem jeszcze jedno z dwoch miejsc - wyspy surin, znane jako raj pletwonurkow - i ko pha-yam troche dalej na polnoc. decyzje moglem podjac w ostatniej chwili, bo porty, z ktorych odplywaly promy, znajdowaly sie na trasie tego samego autobusu. i wlasnie dopiero w autobusie uznalem, ze mimo poznej pory latwiej bedzie mi znalezc nocleg w ranongu a nie w khoraburi. a ranong oznaczal ko pha-yam.

to specyficzna okolica, bo wiecej tu expatow i ludzi, ktorzy podrozuja od dawna, niz zwyklych parotygodniowych turystow. ranong lezy nad morzem andamanskim, prawie na granicy z birma. kolejne przejscie graniczne jest dopiero z malezja, chyba z 500 km na poludnie. wiec ci, ktorym koncza sie wizy, przyjezdzaja do ranongu zeby przejsc przez granice, zrobic w tyl zwrot i dostac nowa tajlandzka wize. klopotliwe ale legalne. nazywa sie to "visa run" i biura podrozy w promieniu kilkuset km organizuja specyficzne wycieczki tylko w tym celu.

w efekcie "visa run" wokol ranongu krazy sporo ciekawych ludzi. i wielu z nich niejako przy okazji odwiedza pobliskie wyspy - ko chang i troche bardziej oddalona (1,5 godziny duza drewniana krypa) ko pha-yam. na lodzi bylo zabawnie, bo - jak widac - przewozone byly rozne dziwne towary. no, ale w koncu jak ktos ma dom, to chce miec i meble, nie?

na ko pha-yam nie ma samochodow, tylko skutery. z portu do zatoki po drugiej stronie jest kilka km. woza motocyklowe taksowki, do ktorych awersji pozbylem sie juz jakis czas temu. strach pomyslec, na co bym sie jeszcze odwazyl, gdybym tu posiedzial troche dluzej.

na miejscu sporo bialych, ale trudno wlasciwie cos precyzyjniej o nich powiedziec. duza mieszanka, czesc wydaje sie tu mieszkac na stale. to co tworzy oniryczny nastroj tego miejsca to chyba morze. glowna plaza to widoczna na pierwszym zdjeciu kilkukilometrowa zatoka z wielkimi falami. takimi, ktore moga przykryc. morze wlasciwie nie tyle tu szumi, co grzmi - dostojnie, ciezko i powolnie. transowa sprawa, serce od razu dostosowuje sie do tej pulsacji. bungalowy sa pochowane wsrod drzew, tak ze na pierwszy rzut oka plaza wydaje sie zupelnie pusta. wiekszosc domkow to wymierajaca juz w tajlandii klasyka.

teraz takie chatki sa zastepowane przez solidne konstrukcje z kaflami na podlodze i klima. i solidna cena. a taki bambusowy domek z moskitiera nad tradycyjnie bardzo, bardzo twardym materacem to 100 procent tropikalnych wrazen. nie ma nawet wiatraka, wentylacje zapewniaja okna na 3 strony swiata. jest wiec troche jak w panoptikonie - ma sie wrazenie, ze lezy sie na lozu wystawionym na obserwacje. ale to zludzenie, bo kazdy pilnuje swojego nosa.

do monumentalnego morza w komplecie sa jeszcze cykady, ktore raz w nocy po prostu mnie obudzily. potrafia byc wrecz niesamowicie glosne, ale zabawne jest to, ze moga sie w ciagu kilkudziesieciu sekund zupelnie wylaczyc. razem z falami daje to niezla muzyke - sluchanie mp3 wydawalo mi sie przy tym po prostu niestosowne. mozna lezec nago pod moskitiera, czytac ksiazke i wsluchiwac sie w.... hmmmm.... przyrode? albo po prostu rozmyslac i delektowac sie miejscem. i poczuc sie jak w sanatorium pod klepsydra. poza czasem.

mysle, ze dodatkowo pomogla pogoda. od tygodnia juz na zachodnim wybrzezu jest duzo chmur, rano slonce a wieczorem popaduje. i o ile skalki wygladaly przy tym jakos tak ponuro, to na ko pha-yam te mroczne chmury komponuja sie z "baltyckim" urokiem plazy. nic dodac nic ujac. dla mnie cos wiecej niz bomba, choc trudno pewnie polecic to miejsce jako cel wakacji.

ach, jeszcze prad generuja tylko przez kilka godzin wieczorem co oczywiscie jest dodatkowym smaczkiem. oczywiscie komorki tu nie dzialaja. wlasciwie nie ma nic do roboty - nie ma nawet rafy, mozna sie co najwyzej dac troche poprzewracac falom. a przy recepcji znalazlem "burmese days" orwella, jego wczesna powiesc z czasow, gdy byl urzednikiem korony na jakims birmanskim zadupiu. dobra lektura do bambusowej chatki.

jest tez kilka barow, ale co to za bary, to widac na zdjeciu... no, jeden okazal sie zaskakujaco porzadny - z muzyka od doors i celtyckich ballad przez daft punk do reggae i transow. do tego kapitalne towarzystwo w roznym wieku i wygladzie, ale zdecydowanie nastawione na tance. w nocy na plazy przed tym lokalem parkowalo chyba ponad 20 skuterow, co sugerowalo duza obecnosc rezydentow. nastroj jak na domowej imprezie. naprawde zal mnie scisnal jak sie dowiedzialem, ze dzis jest tam kolejna balanga i to chyba wieksza, bo tamta to byl raczej spontan. to bedzie "no name party". a ja rano musialem juz wyjechac. bo oczywiscie i tak zostalem o dzien (tylko o jeden dzien!) dluzej niz planowalem...

Nic nowego .-) nadal skałki

wlasciwie to juz mialem dosyc tej pochmurnej okolicy, ale w przewodniku napisano, ze choc rejon krabi jest super, to jeszcze bardziej super jest rejon phang-nga. nie mylic ko phang-an, bo to prawie jak bielsko-biala i bielsk podlaski. w kazdym razie trzeba bylo chociaz rzucic okiem, bo z krabi to bylo tylko kilkadziesiat km. znalazl sie bardzo sprytny sposob na to rzucenie w postaci krotkiej wycieczki z noclegiem. bez wycieczki byloby raczej ciezko, bo glowna atrakcja polega na plywaniu lodzia po zatoce miedzy roznymi wysepkami. a wynajecie lodzi samemu to juz by byla troche rozpusta. ale spiesze zapewnic, ze wycieczka byla super i polecam ja kazdemu (zapewne najpredzej kasi z adamem, z ktorymi jestem juz umowiony na spotkanie).

sklad byl minimalny - para niemcow w srednim wieku z wygadanym samcem na czele, ktory jako spec od ubezpieczen z przerazeniem patrzy na otaczajaca go rzeczywistosc - w koncu na kazdym kroku czyha jakies zagrozenie. oczywiscie, jak zaczal gadke o tym jakim to szalenstwem jest tu wypozyczanie motorow nie omieszkalem sie pochwalic, ze wlasnie nauczylem sie jezdzic na skuterze a w ogole to nie przeszkadza mi lewostronny ruch bo i tak nie mam prawa jazdy wiec nie mam tez zadnych szkodliwych tutaj prawostronnych nawykow. bylo zabawnie. oprocz niemcow byla tez umiarkowanie urodziwa szwedka, z ktora mozna bylo zamienic pare slow, bo byla w drodze juz od kilku miesiecy. w ogole niespodziewanie przeszedlem na pozycje weterana i widze, ze ludzie reaguja juz tak jak ja sam kiedys, gdy ktos mi oswiadczal, ze zostal mu "juz tylko miesiac" podrozy.

najprzyjemniejszymi kompanami okazala sie ta parka. koles pytany skad sa odpowiada, ze z hawajow. potem sie okazalo, ze to uproszczenie bo tak naprawde ona jest z minnesoty a on z... wyspy wielkanocnej. czy ktos spotkal kiedys kogos z wyspy wielkanocnej? jazda. w kazdym razie jakby co, to miejscowka juz tam czeka. tylko dolot pono drogi. przy okazji dowiedzialem sie, ze hawaje to kiszka, bo jedzenie nieostre, morze zimne a w ogole to maja teraz pore deszczowa. przyjechali na pare tygodni. byli juz na polnocy tajlandii a teraz plazuja. ale biedacy zaliczaja glowne atrakcje (zaczeli od phuket, a fe), czyli najprzyjemniejszych miejsc chyba nie zobacza, choc bardzo polecalem im ko lipe. bylem swiadkiem ich pierwszej kapieli. pytali, czy tu wszedzie taka ciepla woda. wszedzie.

5 osob plus sternik i przewodnik, czyli dosc intymnie. zaczelismy po poludniu i tego dnia byl tylko jeden punkt programu - wioska na wodzie. wlasciwie prawie miasteczko.
super miejsce. jak widac - muzulmanie. w dzien jest tu straszne oblezenie, bo wszystkie wycieczki przyjezdzaja na obiad, kupowanie suwenirow, itp. syf. ale na noc zostaja tylko pojedyncze osoby i robi sie kapitalny klimat. sklepy juz zamkniete, miejscowi zajeci swoimi sprawami, muezin zapodaje z minaretu. mozna sie platac miedzy domami i podgladac.


chwilami mozna sie poczuc prawie jak na.. mazurach. wielki spokoj.

tylko od czasu do czasu przemyka jakis spozniony miejscowy srodek transportu publicznego.

zabawna byla kolacja. spodziewalem sie raczej jakich ochlapow a tymczasem posadzono nas przy elegancko zastawionym stole, z jakimis jeszcze ludzmi w sumie bylo chyba 8 osob. sytuacja bardzo wszystkich usztywnila, bo zrobilo sie jak na jakims proszonym obiedzie, gdzie nikt nikogo za bardzo nie zna. cisza i tylko zdlawione prosby o podanie polmiska. powaznie zaczalem sie zastanawiac, czy brudny kolnierzyk mojej koszuli nie kompromituje narodu polskiego. podjechalo gombrowiczem krotko mowiac. ale skonczylo sie duzo swobodniej, choc bez alkoholu; wiadomo, allah nie pozwala.

spalismy w zaskakujaco porzadnych pokojach, tyle ze sciany dzialowe urywaly sie tak na wysokosci 2 metrow moze, wiec intymnosc byla dosc symboliczna. ale nocleg w takim miejscu to naprawde frajda. wioska jest na wodzie i to slonej wodzie. oprocz dokarmiania turystow miejscowi hoduja tez w zanuzonych drewnianych klatkach kraby, homary i inne takie. teren wokol wyglada jak delta jakiejs wielkiej rzeki. tym bardziej, ze brzegi porasta gesty las.

ale poniewaz rzeki nie ma i jest tylko morze, to ten las nie jest taki sobie zwyczajny, tylko namorzynowy czyli taki, ktory lubi slona wode a w czasie odplywu ma korzenie zupelnie na wierzchu.


takie cuda. generalnie to byl dzien plywania. zaczelismy przy niskiej wodzie, wiec moglismy np. wplynac do jakiejs pieczary, ktora otwierala sie potem na lagune w srodku wyspy. bylo tez jakies wchodzenie do jaskin z latarkami, ale w tej dziedzinie to mnie juz nic za bardzo po laosie nie rusza.

byla przerwa na plazowanie i lunch na piasku, generalnie caly czas bardzo, bardzo milo. pod koniec zawiezli nas na cos, co sie nazywa "james bond island" i pewnie ma jakis zwiazek z jamesem bondem. w kazdym razie sa z tego zwiazku bardzo dumni. wysiada sie na tej wyspie, przechodzi sie za skalny zalom i ukazuje sie taki widok. 100 procent absurdu. nagle cos takiego w srodku parku narodowego. dziesiatki straganow z muszlami, koralem itp. i tlum ludzi. oslabiajace. jednak glowna atrakcja tego miejsca to nie sklepiki ale "maczuga herkulesa" (a moze raczej jamesa bonda?) na srodku zatoczki. wszyscy sie z nia manietnie fotografowali. ja oczywiscie tez, ale tylko na slajdzie.