niedziela, lutego 12, 2006

O Vientiane niewiele, bo i nie ma o czym

to chyba nasz najbardziej kaszaniasty dzien. zaczal sie jeszcze dosc milo - od pobudki w vang vieng przed 6 rano i 40 min. czekania na autobus - ten, na ktory wyszlismy, nie odjechal. ten co odjechal mial stylowa drewniana podloge. normalne dechy, kiedys pomalowane na niebiesko, ale to bylo dawno. przez szpary widac bylo umykajaca szose. i jeszcze nie mial wycieraczek. nie zwrocilibysmy pewnie na to uwagi, ale wlasnie sie rozpadalo! w srodku pory suchej! mzylo caly dzien, a momentami nawet porzadnie padalo. i zrobilo sie zimno, chyba z 18 stopni. brrrrr.

vientiane jest nudne. szczegolnie w niedziele. i niepiekne. szczegolnie gdy mokre. hotel troche jak blok. czwarte pietro bez windy. z widokiem na swiatynie, ale swiatynia tonie w smieciach. jak tylko sie rozpakowalismy, pojechalismy na bazar, ale ten z kolei tonal w blocie.


poranna noodle soup tez nie taka jak trzeba. zabytki zamkniete albo zakurzone. nawet knajpki nad mekongiem bez sensu, bo mekong sie cofnal chyba ze 300 metrow od brzegu, w koncu jest pora sucha. choc akurat pada.

no nie podoba nam sie tu. i jeszcze kelnerzy probuja sie mylic na nasza niekorzysc. ale w stolicy to juz chyba taka tradycja.

a jutro, jak juz wyjdzie slonce, to moze sprobujemy sie dostac w jakies trudniejsze miejsce i chyba przez pare dni bedzie w blogu cicho.

zdjecia ilustrujace te beznadzieje musialem wrzucac z parodniowym opoznieniem, bo w vientiane oczywiscie zostawilem magiczny kabelek w pokoju. wiec jak widac wszystko ukladalo sie tam w jeden desen.