poniedziałek, lutego 27, 2006

Ufff, jak gorąco. W Bangkoku

po plazowaniu bangkok wydaje sie wyjatkowo meczacy. tym bardziej, ze w te ostatnie dni wcisnelismy jeszcze sporo roznych aktywnosci. moze nawet za duzo? wieczor po przyjezdzie z ko samet musielismy poswiecic na szukanie... kabelka do aparatu. bez tego cuda bylby duzy klopot ze zdjeciami! oryginalny kabelek zostawilem w jakiejs internetowni jeszcze w siem reap i blog byl przez to troche sparalizowany. na miejsce poszukiwan wybralismy mbk - wielkie centrum handlowe w samym srodku handlowego centrum bangkoku.

mozna tam umrzec przedzierajac sie przez 5 wielkich pieter butikow ze wszyskim. na 3 pietrze sa doslownie setki stoisk z komorkami i akcesoriami. zupelne szalenstwo - caly ogromny sektor. ocean telefonow. gdy w koncu w tym oceanie znalezlismy odpowiedni sklepik z kabelkiem o odpowiedniej koncowce bylismy na skraju zalamania. konkluzja jest taka, ze wszystkiego w bangkoku jest za duzo, ale przede wszystkim ludzi i samochodow.

w tym upale zaczelismy doceniac klimatyzowane wnetrza. i dlatego notorycznie zywilismy sie wlasnie w mbk. miejscowy food court to wlasciwie taki troche uczesany uliczny targ przeniesiony w antyseptyczna przestrzen i chroniony przed spalinami. klasyczne przekupy na oczach klientow siekaja te wszystkie miesa i smaza na glebokim tluszczu rozne zwijasy. do wyboru chyba ze 30 boksow dookola hali. dziwny system placenia: najpierw wymienia sie pieniadze na kupony o roznych nominalach, ktore oddaje sie zamawiajac dania. to co zostanie mozna z powrotem spieniezyc. podobnie wyglada to zreszta na glownym dworcu kolejowym. na uboczu byly tez troszke bardziej wypasione opcje, jak na przyklad ta.


japonski grill. klienci siedza dookola tego swoistego baru. samo patrzenie, jak koles sie uwija na tej wielkiej blasze z 5 zamowieniami naraz dodawalo apetytu. zanim przypomnialem sobie, ze trzeba zrobic fotke, to juz prawie wszystko zjadlem :( ale zapewniam, ze moja kalamarniczka byla boska.

nastepnego dnia rano byla wyprawa na chatuchak. czyli to, co tygrysy lubia najbardziej. wielki (no oczywiscie, przeciez to bangkok) targ na peryferiach. tak wielki, ze przez pierwsza godzine po prostu szlismy przed siebie a to cholerstwo nie chcialo sie skonczyc. w sumie spedzilismy tam bite 7 godzin. anka byla bliska histerii, albo ataku klaustrofobii. bo rzeczywiscie po poludniu zrobilo sie strasznie ciasno, waskie alejki, upal i tlum, ktory przesuwal sie tak wolno, ze prawie stal. wypilismy jakies kosmiczne ilosci roznych plynow i to pewnie uratowalo nam zycie. ale i tak chatuchaka polecam; mozna tam kupic wszystko i tanio. na przyklad dodatkowy plecak, w ktory zapakowalismy lupy. i jest duzo fajnego jedzenia. sa tam tez cale sektory z ciuchami, zupelnie jak na camden w londynie. ale kupowanie szmat w tajlandii to juz chyba bylaby przesada... sa nawet tysiace uzywanych butow! glownie sportowych i bynajmniej nie sprzedawanych na kilogramy, ale ladnie wyeksponowanych i wycenionych zaleznie od marki i rzadkosci danego modelu. azjatyckie szalenstwo.

wieczorem poszlismy zobaczyc patpong, czyli dzielnice uciech cielesnych. oczywiscie rozczarowanie, choc przyznaje, ze nie bylismy w zadnym klubie ani innym salonie, wiec wrazenia sila rzeczy sa powierzchowne. w kazdym razie dziewczyny wystrojone w szykowne wieczorowe suknie z kolorowego jedwabiu stoja sobie grzecznie grupkami i nie ma mowy o zadnym badaniu anatomii przez szybke, tak jak w amsterdamie. tylko naganiacze zachecaja do ogladania "ping-pong show" (dla niewtajemniczonych - pileczka podobno wystrzeliwuje jak z procy) i "pussy smoking cigarette show" (to chyba jasne?). bardzo chcialem zrobic zdjecie takiej tabliczki z napisem, ale mi nie pozwolili. brak poczucia humoru? oczywisie wokol pelno barow z dziewczynami na rurach, glosna muzyka i otyle, podstarzale malzenstwa bialasow w krotkich gatkach, pijace piwko przy stolikach. malo erotyczna atmosfera jak dla mnie.

po takiej sodomie i gomorze kolejny dzien musielismy spedzic bardziej nobliwie. najpierw byla wiec wat pho, czyli swiatynia zawierajaca najwiekszy posag buddy w tym kraju. cale 46 metrow. niestety dlugosci, a nie wysokosci, bo kolos jest w pozycji lezacej. jest tak duzy, ze w budynku nie zmiescilo sie doslownie nic wiecej. troche kuriozum - obchodzi sie go dookola, ale jest tak ciasno, ze wlasciwie widac tylko jakis wypietrzony zloty masyw. poza tym sam posag jest dosc toporny a przeciez przy takiej skali mozna by chyba wyrzezbic szczegoly prawie mikroskopowe. generalnie kupa smiechu.

potem zaraz po drugiej stronie rzeki wat arun. to nawet fajne - wielka stupa pokryta kolorowymi odlamkami porcelany. choc i tak najlepiej wyglada z tramwaju wodnego. najwiecej frajdy sprawil nam tego dnia dom jima thompsona, amerykanskiego architekta, ktory w latach 50. zrobil kase na eksporcie tajskiego jedwabiu i zbudowal sobie rezydencje z fragmentow roznych starych tekowych domow. to byl wypas, drewniana willa pelna dziel sztuki, tonaca w zieleni, nad kanalem. zwiedzanie z przewodniczka w malych grupach, sporo ciekawostek. za taki dom oddalbym nerke. i moze jeszcze cos. cudo.

na koniec byly jeszcze zakupy w spozywczym supermarkecie. nieslychane ilosci past chilli i krewetkowych, japonskie ryzowe krakersy, pikantne maslo orzechowe, strasznie smierdzace swieze owoce duriana, itp. spora siate wypakowalismy. wszystko bardzo tanie, szczegolnie w porownaniu z azjatyckimi delikatesami na wilczej.

i taki to byl ten nasz ostatni wspolny dzien w tajlandii.