piątek, lutego 17, 2006

Odcinek dla smakoszy

tak to juz jest z jedzeniem tutaj. nawet jak cos ma nazwe, to i tak nie wiadomo, co to wlasciwie jest. duzo tajemniczych rzeczy na sprzedaz a wszystkie one teoretycznie do skonsumowania. wlacznie z przyslowiowymi juz kurzymi lapkami z grilla i calkiem sporymi owadami.


ale z zalem przyznaje, ze az takimi twardzielami nie jestesmy. troche tez ogranicza nas ogolna niechec do miesa. wiele tutejszych domniemanych smakolykow to jakies ponetne kielbasy, smazone skory i inne golonkopodobne propozycje.


wbrew pozorom sytuacja z higiena nie wyglada jakos tragicznie. czesto pani nakladajaca cos reka jest wyposazona w foliowa rekawiczke lub chociaz woreczek. z reguly uliczne knajpy maja biezaca wode. nie prezentuja sie efektownie, ale coz, efektowne sa tu glownie przyroda i swiatynie. zawsze jednak mozna liczyc na darmowa szklanke zdatnej do picia wody do posilku. i na papier toaletowy zamiast serwetek. zdaje sie, ze w tym regionie to jego glowne zastosowanie. do tego stopnia, ze rozwinal sie caly przemysl nastawiony na produkcje zmyslnych pojemniczkow na ten papier - od lewej: wersja romantyczna z plastiku, ekologiczna z plecionki, reklamujaca beer lao i - last but not least - futurystyczna.




to jednak domena wiekszych lokali stacjonarnych. tymczasem ulica nalezy przede wszystkim do mikroskopijnych garkuchni, ktore specjalizuja sie w jednym tylko daniu. jest ich tak duzo, ze maja tendencje do gromadzenia sie dziesiatkami wzdluz chodnikow. zglodnialy, lub tylko spragniony mocnych wrazen przechodzien moze sie tam wypasac wydajac na przekaski male i duze rownowartosc doslownie kilkudziesieciu groszy. pora jednak na gorsze wiadomosci. problem w tym, ze smaki jakies takie... dziwne. ani to zle, ani to szczegolnie dobre, czesto konsystencja roznych tych pierozkow, pulpecikow, kuleczek na patyku i innych obsmazanych i grillowanych zawiniatek jest mocno nieokreslona. do tego dochodza jakies slono-slodkie eksperymenty. nie zawsze chilli w ilosci XXL zalatwia sprawe. na razie jednak dieta tony halika nam sluzy, odpukac.

zawsze tez mozna polegac na smazonych slodkosciach - np. nalesniczkach z tajemnego, rozciagliwego ciasta serwowanych w wersji ubogiej z cukrem i skondensowanym mlekiem a w bogatej - ze smazonym jajkiem (tez na slodko, pycha), bananem, sosem czekoladowym, wiorkami. no klasyk, tyle ze ciasto chrupkie.


inny nasz ulubiony deser to lepki ryz (sticky rice) z krojonym w kosteczke swiezym mango. i oczywiscie skondensowanym mleczkiem. super sa tez wariacje na temat smazonych na ulicznej blasze miniaturowych ciasteczek z ryzu, bananow i kokosowych wiorkow. szlachetna prostota.

dzien staramy sie jednak zaczynac od noodle soup. wystepuja w roznych wariantach, ale poniewaz zamawiamy na migi, to jemy co dadza. generalnie jednak roznice sprowadzaja sie do tego, na czym zupke ugotowano i kawalki jakiego miesa wrzucono. oto noodle soup w czystej postaci:


jak widac, w zestawie powinien byc talerzyk ze swieza zielenina - mieta, bazylia, limonki, itp. do tego ostry (bardzo ostry) sos. pomysl jest taki, ze kazdy sam przyprawia sobie do smaku, prawa reka laduje makaron paleczkami a lewa spoonuje rosolek. anka wlasnie zaglada mi przez ramie i mowi, ze juz nie moze doczekac sie sniadania.

miesko raczej zostawiamy. na szczescie dobre wychowanie podobno nakazuje tu cos zostawic, by nie sugerowac, ze porcja byla za mala. nie zostawiamy tylko krewetek. ale krewetki z reguly sa dobre albo bardzo dobre. jak rozumiem nasze postwegetarianskie skrupuly moga byc uwazane za hipokryzje, ale kurde, szare okrawki to z reguly naprawde najmniej apetyczna czesc dania. a czysty wegetarianizm jest tu troche bez sensu, przynajmniej jesli liczyc ma sie smak tego co sie je. to nie indie. tutejsze kuchnie sa niestety nastawione raczej na miesne konkrety i dania jarskie to po prostu szczatki regularnych potraw, pozbawione przypraw i charakteru. w podobny sposob okaleczane sa lokalne specjaly serwowane w "lepszych"knajpach. takich z menu po angielsku i z estetyczniejszym wystrojem. zasada jest prosta: duzo ludzi = dobrze. duzo bialych ludzi = zle. no chyba ze to naprawde markowa restauracja. ale na co dzien lepiej sprawdzaja sie lokalne no name.

a oto dania sprzedawane "z reki":


testowalismy w czasie dluugich przejazdow autobusowych. nie smakowaly nam.

jest jeszcze drazliwa kwestia napojow. tu rozczarowanie. po regionie tak bliskim geograficznie chinom spodziewalismy sie w dziedzinie herbaty wiekszego wyrafinowania niz lipton tea i ice lipton tea. porazka. poza tym arabska zasada, ze w upaly najlepsze sa gorace plyny jakos nie zostala tu przyjeta. nie zawsze ma sie przeciez ochote na - przyznaje, ze generalnie zabojcze - owocowe szejki. choc ciekawa alternatywa pozostaje zielona herbata sprzedawana jak cola - schlodzona, w plastikowych butelkach. troche sie od niej uzaleznilismy. no i male sprostowanie co do sokow. swego czasu podniecalem sie, ze sa takie naturalnie slodkie. slodkie, bo z cukrem! w koncu to do nas dotarlo. na dodatek naprawde swieze soki to nie taka latwa sprawa. rownie dobrze moga zaserwowac "fresh from box". a to co uliczni sprzedawcy potrafia zmiksowac z dodatkiem roznych syropow i ulepszaczy jest juz naprawde ohydne!

kawy nie pijemy, wiec sie nie wypowiadamy. podobno w laosie jest niezla. na pewno za to niezle sa laotanskie kanapki. te produkowane z uzyciem odziedziczonej po francuzach bagietki. w srodku pasztetopodobne wedliny (troche sie brzydzilem, ale warto bylo sie przelamac), jakas ostra mikstura i lekko przetworzona, niedojrzala papaja (teoria jest taka, ze w polsce w azjatyckich budkach zastapila ja kiszona kapusta. a to nie to samo!).

i juz zupelnie na koniec jeszcze cos dla smakoszy owocow morza: