czwartek, marca 23, 2006

Znowu mam coś do powiedzenia na temat jedzenia


no tak, troche czasu minelo od ostatnich jedzeniowych przemyslen i w zwiazku z tym niektore rzeczy sie juz wyjasnily. okres burzliwych eksperymentow mam raczej za soba - tzn. wiem mniej wiecej co lubie a czego nie tykam. niestety tajemnica pozostaja dla mnie nazwy potraw. albo jem tam, gdzie jest menu po angielsku (to rzadziej), albo tam, gdzie mozna pokazac palcem, co sie chce. w ogole ze znajomoscia tajskiego cos cieniutko. nauczylem sie chyba tylko "dziekuje" i "nie". czyzby arogancja bialego czlowieka? braki w edukacji nadrabiam pokora i usmiechem. dziala.

oczywiscie obserwuje u siebie znane powszechnie zjawisko stopniowego zanurzania sie w lokalna rzeczywistosc, co sprawia, ze wydaje na jedzenie coraz mniej pieniedzy, choc jednoczesnie jestem chyba coraz lepiej odzywiony. no bo co z tego, ze w restauracji danie kosztuje tylko 2 dolary, skoro na ulicy ta sama rzecz, tylko lepiej przyprawiona (choc przyznajmy, czasem w mniej estetycznym otoczeniu) kosztuje cztery razy mniej. do tego wiele rzeczy dostaje sie za darmo - wode z lodem (to juz pewne, ta woda jest zawsze zdatna do picia a lod tez jest wlasnie z niej. sprawdzone), albo surowke do danka. surowka to wlasciwie talerz swiezych ziol, szczypiorkow, ogorkow i innych zielenin. jeden na kilka osob i kazdy bierze sobie co mu tam pasuje.

uliczne garkuchnie to takie troche efemerydy. przyjezdza skuterek z dobudowanym blatem, butla z gazem i produktami, z jakiejs szopy wyciaga sie skladane stoliki i krzesla i po kwadransie lokal zaczyna dzialalnosc. tu mozna zobaczyc bardzo klasyczny przyklad, szkoda tylko, ze obcialem pani glowe. na pierwszym planie typowa zastawa: woda w plastikowym dzbanku i metalowy kubek klienta z lodem, sztucce i przyprawy, czyli sos rybny, chilli suche i chilli marynowane, cukier. i jedziemy.

sniadaniowa zupka zyskala konkurencje. jest nia miejscowe sniadanie w wersji quasi-kontynentalnej. czyli tajska herbatka z pampuchami. herba jest oczywiscie bardzo slodka, z mlekiem, raczej dziwna w smaku (heh) ale to jest dziwnosc z gatunku tych, ktore sie zaczyna lubic. mozna ja tez - jak widac - dostac w wersji na goraco. czasem w zestawie (gratis) pojawia sie tez zielona herbata w czajniczku - gorzka, wiec jakby do popijania. pampuchy sa nieslodkie, ale wystepuja tez oddzielnie, w zestawie z takim zjadliwie seledynowym sosem, chyba na bazie mleczka sojowego. dobre. kolejne odkrycie - sticky rice. ale nie opisany juz wczesniej ze swiezym mango i mleczkiem, tylko w postaci... bambusowej rury. pierwszy raz testowalismy to jeszcze w kambodzy. ryz jest wymieszany z fasola i ma smak raczej mdlawy. ale po wnikliwej inspekcji dochodzi sie do wniosku, ze cos w tym jest. zdaje sie, ze kluczem do sukcesu jest wewnetrzna wysciolka tej bambusowej tykwy, ktora przylepia sie do tej ryzowej papki, jak jakas bibula. po rozbrojeniu tykwy okazuje sie, ze to naprawde smaczne. sprzedaja to glownie przydrozne baby. ciekawe, jak wyglada proces produkcji tego przysmaku. namierzylem jeszcze inne wersje stikcy rice. np w woreczku na zimno z suszonym miesem, idealne jako przekaska autobusowa. oraz z miesem i orzechami w zawiniatku z liscia, tez na zimno i tez calkiem niezle.

dosc intensywnie badalismy tez sprawe kokosow. wychodzi na to, ze sa rozne gatunki. najbardziej smakowal nam ten. jesli zostanie zaserwowany ze styropiankowego pudla pelnego lodu, to naprawde super sprawa. w wersji na cieplo nie jest juz tak przyjemnie. a jest tez jeszcze wersja mini, i tu smak okazal sie jeszcze bardziej kontrowersyjny. na liscie przebojow nieustajaco wysoko plasuja sie roti, czyli nalesniki. to podobno muzulmanska specjalnosc i faktycznie, jak sie przyjrzec, to okazuje sie, ze wiekszosc pan kucharek jest w znanych skadinad chustach. zwracam przy okazji uwage na fantastyczna rozciagliwosc ciasta.

kolejna pychota to plastry banana smazone w ciescie z sezamem na glebokim tluszczu. nie do dostania w lepszych knajpach, typowy uliczny przysmak. to nie jest danie dla osob na diecie.

w ramach remanentow jest jeszcze sprawa zup. nie wiedziec czemu wystepuja w menu jako curry. w zestawie z gora ryzu, wiec jest to spore danie. lokalna ciekawostka jest jednak glownie to, ze po zjedzeniu zupy (jak curry, to z reguly o kokosowym posmaku) na talerzu pozostaje jeszcze bardzo duzo towaru. to m. in. trawa cytrynowa, jakas lokalna odmiana imbiru i inne niedajace sie pogryzc swinstwa. za pierwszym razem to bardzo irytujace - co sie nabierze lyzke zupy, to trzeba cos wypluwac. na zdjeciach zupa przed i zupa po z knajpy w siedzibie parku narodowego na tarutao.

ogolnie to jestem rozdarty, bo tam gdzie sa plaze i blogie lenistwo, tam z reguly nie mozna sie porzadnie wypasac. wiec robie sobie takie jednodniowe przerwy w miastach, zeby dokladnie zeksplorowac kulinaria. i wlasnie dlatego siedze teraz w zapylonym ranongu.