wtorek, maja 02, 2006

Dodatek nr 1, czyli czym jeździ Azja

laotanski klasyk. tuk-tuk prawie jak autobus. mozna zabrac na wycieczke cala klase i jeszcze prowiant sie zmiesci. gdyby tylko droga byla troche lepsza, byloby calkiem wygodnie. sa nawet przeciwpylowe zaslonki z tylu, teraz zrolowane...

tuk-tuk w wersji light. mala nosnosc, ale i dystanse lajtowe; pan jezdzi z przystanku autobusu w tajlandzkim chiang-khong do granicznej przystani na mekongu. gora 2 km.

w tajlandii centralnej wiadomo - porzadek. nawet tuk-tuki moga byc szykowne. czar lat 60-tych.

a luang prabang w laosie jest takie eleganckie, ze tuk-tuk ma nawet alufelgi (halo, agata!)

shared taxi. odjezdza, kiedy jest pelny. zasieg do ok. 150 km. miejsce kolo kierowcy jest odpowiednio drozsze, ale czasami warto - widoki, mniej pylu, no a w razie water festivalu mozna zamknac okno.

jak cos jest tak zaladowane, to musi byc birma :) czekamy jeszcze na pasazerow.

podpis jak wyzej :]

a jak cos jest takie slodziutkie, to musi byc laos...

a jak orgia kolorkow, to witamy w tajlandii

prosty lud na wsi jezdzi traktorami. traktory sa troche inne niz w polsce.

a to to juz nie wiem, co to jest, ale w birmie to dosc typowy pojazd. potwornie halasuje. miejscowi twierdza, ze made in china, i ze wcale nie takie stare. myslalem, ze to model sprzed wojny, ale zarzekali sie, ze gora 15-20 lat. czyli nowka.


poniewaz tak duzo pojazdow to male litraze, wiec rowniez stacje benzynowe nie musza byc wielkie. czasem sa nawet calkiem malutkie. choc pracuja i w dzien i w nocy. wersja zupelnie partyzancka to baba z litrowymi butelkami na poboczu. butelki pelne litrow cennego paliwa.

handa, czyli chinska wersja hondy. do dupy, ale bardzo tani pojazd. zdobienie dosc typowe dla birmy. podobno lubia ten dizajn bez zadnych zlowrogich podtekstow.

czasem na rzece tez trzeba sie pospieszyc. tu widac pospiech w losie. tzw. fast boat jest ukochanym dzieckiem miejscowych, my jednak zawsze konsekwentnie optowalismy za slow. very slow.

slon jest niewygodny, powolny i bardzo fotogeniczny. tylko dla turystow.

dorozka z motocyklem. wynalazek z siem reap w kambodzy. sluzy do zwiedzania angkor wat. luksus za przystepna cene. zasieg do ok. 50 km, czyli do co odleglejszych ruin.


wymierajacy (wysypiajacy?) zawod - rikszarz. pan jest z chiang mai na polnocy tajlandii. len.

Heho - Yangoon - Bangkok - Moskwa - Warszawa

ta fotka juz miala swoja premiere, ale motto nic nie stracilo na aktualnosci. chyba wrecz przeciwnie. to juz odcinek ostatni. zalobny, wiec bez zdjec...

siedze teraz na czerskiej i wydarzenia ostatnich czterech miesiecy zaczynaja odplywac w ekspresowym tempie. za chwile trudno bedzie uwierzyc, ze to wszystko prawda, i ze to wszystko bylo. zdaje sie, ze fizyczna odleglosc znacznie przyspiesza prace niepamieci. na szczescie pozostal blog.

tak jak wczesniej, nawet ze swiadomoscia, ze jezioro inle to juz ostatnia stacja, nie mialem jakichs szczegolnie powrotowych mysli, tak ostatni dzien byl juz w pelni melancholijny. rano pozegnalem sie grzecznie ze szwajcarami i katrin, wypilem ostatniego truskawkowego szejka, i skonczylem na werandzie pensjonatu "burmese days" - niezle romansidlo w sumie. w ogole bylem jak skazaniec - wiedzialem, ze wszystko widze i robie po raz ostatni. po poludniu smignalem taksowka na pobliskie mini-lotnisko w heho, gdzie przyczepil sie do mnie jakis nadmiernie rozgadany niemiec. oczywiscie znalem go juz wczesniej z widzenia - nyaunghswe to byla naprawde mala miescina.

czekalismy na lot do yangoonu, ale zeby bylo smieszniej - z miedzyladowaniem w mandalay, ktore jest zupelnie w druga strone. w ten sposob zbieraja wiecej pasazerow. tego popoludnia w 20-minutowych odstepach byly trzy malutkie samoloty trzech roznych lokalnych linii i wszystkie do stolicy. troche jak autobusy - ladowanie, wyciagaja trzy-cztery walizki tych co zostaja, wsiada z 15 osob i juz start. ekspresowo i calkiem wygodnie. nawet smacznego croissanta z tunczykiem serwowali. bilet - kupiony 2 dni wczesniej - kosztowal mnie 75 usd (plus 10 za godzinna jazde taksowka) i pozwolil uniknac 20-godzinnej podrozy autobusem. uznalem, ze na koniec moge sie troche zluksusowac.

w yangoonie nieopatrznie zachwalalem niemcowi znany mi pensjonacik i w efekcie dzielilismy taksowke z lotniska a potem nawet pokoj. z kolei wieczorem w internetowni spotkalismy... polaka. twierdzil, ze cos slabo mowie. rzeczywiscie, jezyk moj byl gietki, ale gietkoscia nie do konca polska. wlasnie przyjechal po 4 miesiacach na poludniu indii. podobala mu sie czystosc i porzadek na ulicach w birmie. rzecz wzgledna jak widac. poza tym jednak byl slabo zorientowany, co tu jest w ogole grane. planowal jakies dzikie przejazdy z jednego konca kraju na drugi nie wiedzac, ze potrzebne sa bardzo dolarochlonne permity. na dodatek nie mial pojecia biedak o rzeczy zupelnie podstawowej - ze czeki podrozne sa bezuzyteczne, bo mozna poslugiwac sie tylko gotowka, najlepiej nowymi banknotami dolarowymi. wiec klasyk - z szabelka na czolgi.

caly kolejny dzien byl zakupowy. najpierw znioslem do hotelu mala stertke suwenirow a potem wielka reklamowke jedzenia. glownie mutacje past curry i miejscowe slodkosci. i lokalne alkohole dla koneserow. spedzilem chyba z 1,5 godziny miedzy polkami spozywczaka w takim smiesznym domu towarowym a la wczesny gierek. towaru sporo ale luksusowosc raczej taka przasna. rzutem na tasme zdolalem tez wyslac pare pocztowek, choc moze nie powinienem sie tym chwalic, bo to wstyd raczej :)

potem bylo bezbolesnie - taksowka, lotnisko, celnicy, czekiny, samolot i juz bylem w domu. tzn. w bangkoku. witaj 24-godzinna elektrycznosci! slodkie jest zycie w metropolii. jakis bialas-idiota proponowal mi air-con busa do centrum za 200 bahtow (okragle 5,5 usd!). niedoczekanie. pociag do miasta byl za darmo, bo juz kasy zamkneli a na dodatek wysiadlem po drodze prosto do jakiejs dworcowej knajpy na peronie, gdzie ze wzruszeniem moglem po miesiecznej przerwie zamowic na migi squida z bazylia i chilli. bosko.

przed snem bylem jeszcze w stanie zajrzec do skrzynki na e-listy (po miesiecznej przerwie) i okazalo sie, ze rano dolaczy do mnie kolega pawel. co tez sie stalo. mielismy sobie sporo do opowiedzenia przy sniadaniu (on glownie o laosie) a potem rzucilismy sie w wir wydawania pieniedzy (no, glownie ja sie rzucilem) na turystycznym bazarze wokol khao san road. wieczorem byla jeszcze ekspedycja do marketu z jedzeniem - znow wielka siata! ten dzien nie roznil sie wiec specjalnie od poprzedniego - tylko dekorcje byly inne.

a rano to juz byl smutek tropikow: ostatnia noodle soup, ostatni ananasek, ostatnie curry, itp. w sklepikach wokol lotniska zdolalem co do grosza wydac ostatnie pieniadze. moj lotniczy wor wazyl 23 kg choc wszystkie flaszki wlozylem oczywiscie do plecaka podrecznego. samolot do moskwy byl pelen rosjan (no co ty?!) a obok mnie siedzial wielki, gruby babiszon z fioletowymi wlosami i sina twarza. przelewal sie przez oparcie na moj fotel. stewardessy tez chyba jeszcze brezniewa obslugiwaly. za to na trasie moskwa-warszawa - to juz LOT - dawali odrazajace, odrazajace, odrazajace jedzenie i herbate w tekturowych kubkach reklamujacych nescafe. wiedzialem, ze jestem naprawde blisko domu. ojczyzny-polszczyzny.

niesmialo (niesmialo, akurat!) liczylem, ze nie bede musial jechac z lotniska sam. i rzeczywiscie, komitecik powitalny byl. wladek, magda, magda i tymon - dzieki za adaptacyjny wieczorek. zdaje sie, ze nie tryskalem jakims widocznym entuzjazmem, ale naprawde super bylo was znowu zobaczyc. dzieki raz jeszcze.

reszta jest juz codziennoscia, ktora wszyscy znaja.

ps. krzysiek. zostaly mi jeszcze 2 pieski, a Ty chyba na nie zasluzyles...