sobota, kwietnia 01, 2006

Birma a właściwie Myanmar: pierwsze wrażenia

no, nareszcie jakas egzotyka! jest na co popatrzec. rzeczywiscie wiekszosc mezczyzn chodzi tu w spodnicach, tzn. w sarongach, ktore tu nazywaja sie longyi (faktycznie, dlugie do kostek). jest tez prawda, ze wiekszosc kobiet ma na policzkach albo i na calej twarzy dziwaczny (dla nas) makijaz z jakiejs bezowej papki. podobno chroni przed sloncem i sprzyja cerze. te dwie rzeczy widzi sie juz na lotnisku. tam tez serwuja deja vu z zamierzchlej przeszlosci socjalistycznych granic przyjazni - zanim wejdzie sie w tlum naganiaczy i taksiarzy na zewnatrz budynku, trzeba najpierw przebic sie przez celnikow i wielkie tekowe stoly na ktorych rozbebeszaja walizki przyjezdnych. ale bialych chyba za bardzo nie ruszaja, przynajmniej nie mnie.

sam yanong robi raczej przyjemne wrazenie - centrum to szachownica ulic z czasow brytyjskiej kolonizacji z przyjemna iloscia drzew wzdluz jezdni i rozsypujacymi sie, ale bardzo malowniczymi kamienicami. w centrum mieszka sporo hindusow i... nepalczykow (jak milo!), co sprawia, ze srodmiescie ma troche "indyjski" charakter. podobno miasto znacznie zyskalo na wygladzie po tym, jak 8 lat temu w ramach upiekszania stolicy przymusowo wysiedlono z centrum... 15 proc. mieszkancow. tak przynajmniej twierdzi "lonely planet".

ruch jest rzeczywiscie umiarkowanie duzy, szczegolnie jesli wezmie sie pod uwage, ze prawie nie ma motocykli i skuterow, ktore w tajlandii lubily wyskakiwac zza rogow. ale tez samochody ciesza sie tu duzo wiekszym niz gdzie indziej szacunkiem wsrod pieszych, tzn. piesi autentycznie ruszaja biegiem przez jezdnie, albo zaczynaja w poplochu uciekac z pasow, gdy zbliza sie cos na czterech kolach. najwyrazniej prawo silniejszego dziala nie tylko w tutejszej polityce.

mam juz za soba pierwsze czarnorynkowe transakcje, choc tutejsze konie to raczej kucyki, szczegolnie w porownaniu z naszymi wymarlymi juz ogierami sprzed swietej pamieci pewexow i balton. przewodnik ostrzega przed oszustami, ktorzy w pliku banknotow probuja wcisnac.. kilka sztuk porwanych albo postrzepionych. jak dla mnie ok., mam nadzieje, ze nic gorszego mnie na tutejszym rynku walutowym nie spotka. ogolnie znow klania sie prl - na lotnisku za 1 dolara daja ok. 500 kyatow. w moim hotelu pani zaoferowala 1160 i z rozbrajajaca szczeroscia poinformowala, ze na miescie moge dostac nawet 1200. wymienilem u niej 20, zeby oblookac banknoty, a z pierwsza stodolarowka poszedlem do jakiegos wielkiego hotelu. rzeczywiscie 1200 :1. zostalem obsluzony w holu, przy stoliczku, dyskretnie, ale bez paranoi. poniewaz najwiekszy nominal tutaj to 1 tys. kyatow , nosze teraz w kieszeni grubasny plik 120 wielkich banknotow. podobno w yangonie oferuja najlepszy kurs, ale jakbym wymienil jeszcze ze 2 stowy to chyba musialbym kupic chlebak na te pieniadze. zreszta moze za 2 tygodnie dzieki galopujacej inflacji dostane ten sam kurs i na prowincji. jazda.

karty kredytowe i bankomatowe oraz czeki podrozne sa tu bezuzyteczne. to posredni skutek miedzynarodowych sankcji - zablokowane sa miedzynarodowe transakcje. chyba rowniez z powodu sankcji nie lataja tu normalne linie, tylko same lokalne wynalazki. no i oczywiscie chinczycy, ktorzy jako dobry sasiad nie przestrzegaja sankcji i podobno kontroluja juz wiekszosc miejscowej gospodarki.

ach, bagatela - w ciagu dnia w wielu miejscach nie ma pradu. co lepsze lokale i sklepy wystawiaja na chodnik generatory na rope, ktore bezczelnie smrodza i halasuja, choc w zamian daja swiatlo i klime dla wybranych.

rzeczywiscie bedzie problem z komunikacja. minuta rozmowy telefonicznej z europa kosztuje ok. 5 dolarow. komorki (a przynajmniej moja) nie dzialaja. sporo jest lokali z komputerami, ale te komputery nie sa podlaczone do sieci. kafejek internetowych sensu stricto jest raczej malawo i maja poblokowany dostep do niektorych stron. bbc world dziala bez problemu, onet.pl tez, ale juz poczta onetu nie. mowi mi tak: You have tried to access a web page which is in violation of your internet usage policy. wiec jesli ktos bardzo chcialby wyslac mi mejla, to mozna chyba tylko pisac na anki adres (ankidom@poczta.onet.pl) a ona umiesci to jako nieopublikowany post na moim koncie w bloggerze. blogger jest tu chyba legalny, albo raczej junta jeszcze nie wyczaila o co chodzi. tylko nie wiedziec czemu, laczac sie stad nie moge ogladac zadnych wczesniej opublikowanych zdjec (halo herbert z ania! u was bylo to samo. czy juz przeszlo?)

mam juz za soba skromne zwiedzanie. tzn zaliczylem najwieksza lokalna atrakcje pagode (paya) shwedagon. duzo lepsza niz myslalem. oprocz samej wielkiej zlotej stupy na szczycie wzgorza jest cale swiatynne miasteczko. trzeba zasuwac na bosaka, ale wszedzie marmury. ludzie przychodza troche jak do kosciola, a troche jak do parku, pospacerowac i lyknac odrobine wiaterku na gorze. ale generalnie religijnosc 10.
przewodnik posrednio zacheca do unikania oplaty za wstep - ze niby w ten sposob mozna powalczyc z rezimem. gra warta 5 dolarow. udalo mi sie wniknac jednym z bocznych wejsc na gore, ale niestety po jakichs 2 godzinach, jak juz zrobilo sie ciemno i sie rozluznilem, dopadl mnie w koncu straznik. cwaniaki - daja turystom przy wejsciu zielone nalepki na koszule, wiec troche sie wyroznialem. ale spoko - gosciu wreczyl mi bilet, zainkasowal piataka i sobie poszedl. ok, 1:0 dla junty.

kontemplacje widoczkow uparcie zaklocali mnisi uczacy sie angielskiego. zagaduja zupelnie niezrozumiale. biedacy, czasami mowia nawet plynnie, ale wymowe maja z miejscowych podrecznikow, cwiczona zupelnie na sucho. troche jakby ich pchla szachrajka uczyla. wiec zamiast pstrykac fotki staralem sie byc uprzejmy. i w koncu sie odrobine przejechalem.
widoczny na zdjeciu pan byl bardzo mily, podobalo mi sie tez to, ze byl troche starszy. zaczal mnie oprowadzac i musze przyznac, ze zrobil to sumiennie. chyba ze 40 min. pokazywania roznych ciekawostek, itp. w koncu zaczelismy sie zegnac i zaproponowalem, ze moge go gdzies podrzucic taksowka. i dopiero w aucie zaczal cos bakac o "donation". najpierw nie skumalem, ale w koncu do mnie dotarlo. dalem mu tysiac kyatow (mniej niz dolara, choc to najwiekszy tutejszy nominal) i byl bardzo niezadowolony. nie chcial wysiasc. w koncu uzyl ostatecznego argumentu. to bylo cos jak "you donate me more, you are rich". zabawne, ze do konca upieral sie, ze chodzi o "donation". tak czy inaczej nie wybral tego wieczoru najlepszej osoby do naciagniecia - musial zadowolic sie tysiaczkiem. a jak juz sie zmyl, to w obronie mnichow stanal... kierowca. zaczal mnie zapewniac, ze to nie byl prawdziwy mnich, tylko przebieraniec, bo prawdziwy nie domagalby sie tak bezczelnie pieniedzy. hmmm....

Wakacje ze Ślesiami

to byly prawdziwe mini-wakacje w czasie podrozy. 3 dni gazetowo-ksiazkowego plazowania, knajpowania i rafy koralowej. wyznaczylismy sobie z kasia i adamem, ktorzy wpadli do tajlandii na 3 tygodnie (mozna by rzec, ze jak po ogien, heh) male rendez-vous na ko tao. czyli bez eksperymentow, sprawdzony raj. i pragne potwierdzic, ze rewizyta w zatoczce tanote po ponad 2 miesiacach (czas plynie...) nadal zostawia bardzo pozytywne wrazenia.

przezylem tylko zdziwko, bo pod moja nieobecnosc zaszlo sporo zmian. przy plazy skonczyli juz budowe nowej restauracji (z genialnym drewnianym tarasem na dachu), zaczelo sie tez betonowanie drogi dojazdowej, ktora dotad przez swoj fatalny stan chronila to miejsce przed tlumami. no i dowiedzialem sie, ze nasze ulubione "bamboo huts", gdzie zatrzymalem sie i tym razem, zostanie zlikwidowane, a teren przejmuje "black tip" - sasiedni bogaty osrodek ze szkola nurkowania. czyli tak jak wszedzie na swiecie - grubi tyja a chudzi umieraja. rozmawialem tez na promie z laska, ktora byla na ko tao 5 lat temu. mowi, ze w ogole nie poznala miejsca a noclegi sa tak ze 3 razy drozsze. i najwyrazniej nie ma to nic wspolnego z wprowadzeniem euro na starym kontynecie. reasumujac, gdyby ktos sie wybieral na ko tao, to zalecam pospiech.

a propos noclegow, musze pochwalic kasie z adamem, ktorzy zajeli strategicznie polozony bungalow na samym srodku plazy. byl nasza baza wypadowa do wody. moj domek na skalce mogl za to pochwalic sie rewelacyjnym widokiem z hamaka na werandzie.

zadnych sztuczek z cyfrowa obrobka, slowo. to tylko slonce wczesnie rano daje takie efekty.

sielski nastroj do tego stopnia uspil moja czujnosc, ze minimalnie spoznilem sie na pick-upa, ktory zabieral po poludniu ludzi do przystani na drugiej stronie wyspy. nagle okazalo sie, ze w calej tanote bay nie ma innego samochodu i moga mi tylko cos wezwac z miasteczka, ale to potrwa. a do promu tylko 45 min. nastepny prom dopiero w nocy. to oznaczalo, ze nie zlapalbym nocnego pociagu. a bez nocnego pociagu nie dotarlbym na 09.00 nastepnego dnia na lotnisko. i tak kilka min. spoznienia na samochod jadacy kilka km przez gory zagrozilo moim strategicznym planom. ktos poradzil, zebym ruszyl na piechote i sprobowal szczescia na przeleczy nad zatoka, gdzie jest knajpa i moze byc jakis transport. po 10 min. BARDZO szybkiego marszu w palacym sloncu pod gore z plecakiem myslalem, ze wypluje serce. ale poswiecenie zaowocowalo. zostalem w ekspresowym tempie zawieziony z moimi bambetlami motocyklem. caly czas tylko wyobrazalem sobie jakbym poszorowal na tym zwirze w razie upadku. zdazylismy doslownie na styk. przynajmniej wedlug rozkladu, bo w sumie okazalo sie, ze prom odplynal z 20-min opoznieniem. ale pick-up musial akurat odjechac punktualnie co do minuty, skubany.