

w dniu naszego przyjazdu, w niedziele, spora czesc "starowki" byla zreszta tylko dla pieszych i do upadlego lazilismy miedzy straganami spozywajac rozne kluski, pierozki, szaszlyki, itp. co do pamiatek- ocean tandety. teraz juz rozumiem, czemu tomek z monika praktycznie niczego nie kupili na bali. to zabawne, ta sama szmira zalega na polkach w indiach, maroku, turcji... nabylismy zimowa (!) czapeczke made in nepal (!!!) za niecale 20 zeta. widzialem tez fajna ciepla bluze z kapturem, taka z rzekomej welny na polarku. zyczyli za nia prawie 300. w warszawie, w etnicznym sklepiku na marszalkowskiej taka sama kosztuje chyba 120 czy 150 zl. bez komentarza. trudno uwierzyc, ze te haldy wyplatanych makatek, fajeczek, portmonetek, figurek buddy i roznych innych nieprawdopodobnych durnostojow to wszystko rekodzielo. bylbym gotow podejrzewac chinczykow i ich wielkie, zautomatyzowane, ukryte w sztolniach tien-szan fabryki...
ale choc na poczatku strasznie krecilismy nosami - nawet bardziej niz robie to teraz - to w koncu dostalismy glupawki i kilkugodzinny spacer w kotlujacym sie tlumie innych podekscytowanych turystow sprawil nam przyjemnosc.
kolejny dzien byl rowerowy i swiatynny. jak zwykle najfajniej bylo tam, gdzie p

ten uduchowiony nastroj zburzylismy wieczorem, odwiedzajac kolejna "atrakcje" chaing mai, czyli mamuci night market. okazalo sie, ze to co widzielismy w centrum dzien wczesniej, to byl maly pikus. i tym razem mielismy juz naprawde dosyc, choc po cichu musze przyznac, ze o malo nie kupilismy... stroju kapielowego dla anki. ostatecznie jednak honor kontestatorow zostal uratowany i wrocilismy do hotelu z pustymi rekami i mocnym postanowieniem unikania takich miejsc. a nastepnie rano wsiedlismy w autobus i pojechalismy do wioski (hang dong?) 15 km od miasta, gdzie robia meble. duzo mebli. bardzo duzo mebli. zaskakujaco duzo mebli. pomysl byl taki, zeby wreszcie popatrzec na ladne przedmioty uzytkowe, a czy jest cos ladniejszego niz fajna chinska szafa albo wielki tekowy kredens? jak zwykle jednak w tym kraju przytloczyla nas skala. wioska okazala sie nie wioska, ale dluuuga ulica ze sklepami i warsztatami meblowymi po obu stronach. za duzo dobrego. przy okazji - mily slowak zatrudniony w jednym ze sklepow przez jego amerykanskiego wlasciciela (witaj globalizacjo) poinformowal nas, ze metr szescienny przestrzeni w kontenerze plynacym sobie do polski statkiem kosztuje ok. 300 usd. 2 metry - 500. dalej nie dopytywalismy, ale jest dosc jasne, ze aby ta zabawa miala sens wypadaloby nabyc wiecej - zarowno mebelkow jak i metrow szesciennych. najlepiej chyba od razu zalozyc sklep... tak upadl chytry plan kupienia w hang dong szafki do sypialni.
na deser pomagalismy chinczykom obchodzic nowy rok (psa, prawda?) w tutejszym miniaturowym chinatown. bylo dosc zabawnie - strzelaly petardy, wybierano jakas miss czerwonej, jedwabnej, haftowanej sukni, dlugasny smok biegal po ulicy, a w kotlach gotowaly sie (glownie znowu tajskie) specjaly. znowu wiec uleglismy urokom ludowego pikniku. ten przepelniony wrazeniami dzien koncze doslownie zasypiajac nad komputerem, nie mam jednak wyboru, bo jutro skoro swit ruszamy dalej i jest obawa (nadzieja?), ze kolejny raport nadejdzie dopiero z luang prabang w laosie. za kilka dni. moze tez wtedy dodam jeszcze jakies zdjecia, bo tu nie-szybkosc polaczenia (i uploadu) zaraz mnie wykonczy.