

bagan to taka pylista rownina, na ktorej jakies 800-900 lat temu zbudowano tysiace pagod. malych i duzych. niektorych bardzo duzych. przez kilka wiekow miejsce bylo zupelnie zapomniane, nikt w okolicy nie mieszkal, byly jakies trzesienia ziemi, najazdy i grabieze, etc. nadal jednak jest na co popatrzec. zwiedzac mozna na piechote (to dosc glupie, jesli wziac pod uwage, ze slonce wypala), na rowerze (troche lepiej, ale kola grzezna w piachu) i konnym wozem, na ktorym lezy sie na wygodnym, miekkim materacu.


bagan jest slynny z powodu upiornej pogody, szczegolnie w kwietniu. tym razem jednak mialem szczescie, bo upal jakos nie dopisal. nadal trwal water festival, jednak w czasie zwiedzania na pustyni nie byla to szczegolna niedogodnosc. glowna osada, w ktorej sa hotele wyglada jak na wpol wymarla, zapewne z powodu turystycznego low seasonu. nie ma wiec nawet porownania z angkorem, gdzie czasem trzeba bylo stac w kolejce do waskich przejsc, czy miejsc do zrobienia zdjecia. niestety urok baganu, choc niezaprzeczalny, jest jednak watlejszy. po prostu wszystkie pagody sa w srodku mniej wiecej takie same. w zdecydowanej wiekszosci gole sciany pozbawione ozdob; oprocz obowiazkowego posagu buddy. po kilku sztukach robi sie troszke nudnawo. najlepsze co mozna zrobic, to wspiac sie po poludniu na ktoras z wiekszych budowli i kontemplowac niesamowita panorame, czekajac na zachod slonca. to dziala.


drugiego dnia rano wybralem sie na zwiedzanie mount popa, resztki jakiegos prehistorycznego wulkanu 30 km od baganu, gdzie na szczycie jest sanktuarium poswiecone natom, czyli birmanskim duchom opiekunczym. ekspedycja - mimo obiecujacych poczatkow - okazala sie jednak czesciowa porazka. dzien wczesniej objechalem na rowerze okoliczne hotele szukajac chetnych do podzielenia sie kosztami taksowki (ok. 30 usd). wlasciwie to bylem zaskoczony wlasna przedsiebiorczoscia, ale moze jednak podroze czegos ucza. jak tylko wrocilem do siebie, na recepcje zaczely splywac telefoniczne oferty. ostatecznie zdecydowalem sie na 3 niemcow i byl to blad. chlopaki chcieli ruszyc ok. 9.00, czyli wygodnie po sniadaniu. nie pomyslelismy jednak, ze to wlasnie miejscowy nowy rok i oprocz nas sanktuarium postanowilo odwiedzic jeszcze kilka innych osob. w efekcie nie dotarlismy na sam szczyt, spedzajac godzine w pieszym korku na waskich schodach prowadzacych na gore. w pewnym momencie zapachnialo nawet masakra, ludzie zaczeli mdlec, mnisi z kijami pacyfikowali tlum. potem byla jeszcze druga godzina w korku samochodowym, gdy probowalismy opuscic to swiete miejsce. gdybysmy tylko ruszyli ze 2 godziny wczesniej - chocby i na czczo...

na otarcie lez pozostaly efektowne zdjecia z dolu i zapewnienie austriaczki katriny, przy kolacji wieczorem, ze wlasciwie nic nie stracilem, bo na gorze same stupy i ogolnie nuda.
rozrywek w baganie wystarczylo mi w sumie na dwa dni. trzeciego, jeszcze przed switem zapakowalem sie w autobus (w ktorym zgodnie z tradycja spotkalem znajomych - tym razem byla to para szwajcarow z hsipaw) i ruszylem w rejon jeziora inle.