środa, kwietnia 26, 2006

Jezioro Inle i okolice

nie ma dwoch zdan - to najbardziej chill outowa sprawa w calej birmie. naprawde polecam :) wielkie czyste jezioro, 20 x 10 km, otoczone przez gory, na wysokosci ponad 900 metrow. polozenie gwarantuje przyjemna pogode nawet w kwietniu - najupalniejszym miesiacu w tym kraju. do tego bardzo przyjazne pensjonaty w super-spokojnym miasteczku nyaugshwe, gdzie glownym srodkiem lokomocji wciaz sa rowery. dokola pola ryzowe i malownicze wioski. czy mozna chciec wiecej? szczegolnie na koniec 4-miesiecznej wloczegi?

taaa, slabo nie bylo. facet na zdjeciu powyzej wiosluje noga, co by sie rece za bardzo nie meczyly. a swoja dlubanka przewozi wodorosty, przy pomocy ktorych uzyznia i rozbudowuje plywajace ogrody.

wszyscy ci rybacy/rolnicy z rozkosza pozuja do zdjec - podplywa lodka z turystami a kolesie od razu robia sie fotogeniczni. klasyczne zwiedzanie to calodzienna wycieczka po jeziorze - max. 5 osob - w programie rozne manufakturki, choc w wiekszosci sa to tylko sklepy dla turystow udajace, ze cos tam produkuja. mimo to i tak jest zabawnie. najprzyjemniej jest oczywiscie zorganizowac sobie zwiedzanie samemu. drugiego dnia wsiadlem na rower i ruszylem w teren. teren okazal sie - surprise, surprise - uroczy.

niestety zaraz potem pobladzilem, wlazlem w bloto i podrapalem sie do krwi jakimis kaktusami. w koncu dotarlem do wioski, ktora chcialem zobaczyc i wynajalem goscia, zeby przewiozl mnie na drugi brzeg.

upatrzonym celem mial byc klasztor, ale zeby tam dotrzec musialem sie handryczyc, bo typ probowal mnie dostarczyc do jakiegos luksusowego osrodka wypoczynkowego. klasztor okazal sie niespecjalnie ciekawy, a na dodatek zaraz zrozumialem, dlaczego moj upor w wyborze destynacji nie spotkal sie ze zrozumieniem wlasciciela lodzi. to byl klaszor na wodzie, co wcale nie wynikalo z malutkiej mapki, jaka dysponowalem. z moim rowerkiem moglem sobie co najwyzej w kolko (zreszta bardzo niewielkie) pojezdzic. no po prostu pulapka. zafrasowany ucialem sobie w klasztorze drzemke, jako ze bylo juz poludnie, a potem zabralem sie do szukania pomocy. mnisi siedzieli w kanciapie oznaczonej "computr room" i ogladali vcd z karaoke. nikt nie mowil po angielsku, wszyscy sie tylko przyjaznie (glupkowato?) usmiechali. w koncu jednak znalazl sie ktos wygladajacy na szefa tego interesu i ku mojej radosci byl nawet w stanie zadac kluczowe pytanie: where you go? no jak to, do brzegu! po dluzszej gestykulacji naczelnik przywolal jakiegos cywilnego osilka-poczciwine i zostalem wraz z rowerem zapakowany na dlubanke. dostalem nawet wioslo, choc mam wrazenie, ze bardziej przeszkadzalem niz pomagalem. wydawalo sie, ze brzeg jest moze wszystkiego ze 100 metrow dalej, ale okazalo sie, ze cala wioska jest na palach i plynelismy chyba z pol godziny. co znamienne facet nie upomnial sie o kase, choc jak wyjalem portfel to ucieszyl sie jak dziecko. mam wrazenie, ze ojciec-dyrektor zabronil mu zaczynac temat.

po calej tej przygodzie taki bylem zadowolony, ze totalnie pobladzilem i zamiast 10 km musialem po wertepach pedalowac 30. jedyny pozytek byl taki, ze zobaczylem jeszcze jeden klasztor, tym razem naprawde ciekawy.

i takie to nad inle przygody malutkie. oczywiscie caly czas kwitlo tez zycie towarzyskie. wlasciwie to nigdy w birmie nie czulem sie samotny. w porownaniu z taka tajlandia, gdzie calymi dniami nie bylo do kogo sie odezwac, roznica jest szokujaca. ale powody sa chyba latwe do wyjasnienia. w tym okresie w calej birmie bylo pewnie nie wiecej niz pare tysiecy bialasow, moze nawet tylko kilkuset, wliczajac rowniez zorganizowane grupy niemieckich dziarskich emerytow. wiadomo - low season. znaczna czesc ludzi podrozuje tu samotnie. bardzo malo jest amerykanow, hedonistycznych tzw. holidaymakers i malolatow. z reguly turysci w birmie sa juz w drodze od dluzszego czasu i doceniaja przyjemnosci plynace z socjalizowania sie. wszyscy przyjezdzaja na mniej wiecej 3-4 tygodnie (na dluzej nie daja wizy) i odwiedzaja mniej wiecej te same miejsca. wobec ogolnej hard-core'owosci kraju bardzo poplaca wymienianie doswiadczen i wrazen. wszystko to razem tworzy prawdziwie familijna atmosfere, bardzo sprzyjajaca integracji.

najwiecej czasu spedzilem ze szwajcarami - sympatyczna parka, ktora bala sie jechac do indonezji z powodu muzulmanow (!), nie chciala jechac do wietnamu, bo tam podobno wszystko za bardzo zorganizowane, wystraszyla sie laosu, bo pare lat temu zabili tam jakichs turystow (no niby prawda), olala tajlandie, bo to zbyt oczywisty kierunek. w efekcie wyladowali w kraju, ktory tez dal im popalic - narzekali na klopoty z zoladkiem i, co bardziej zrozumiale, trudy autobusowych przejazdow. to ten gatunek co to pragnie egzotyki, ale w sumie nie za bardzo egzotycznej, a na pewno niemeczacej. niemniej mam nadzieje, ze jesli nie pochlonie ich nowa praca, to odwiedza nas w warszawie w tym roku. zobaczymy.

byla tez parka super-wesolych finow (chlopak odbywal sluzbe wojskowa w silach pokojowych na balkanach), ktorzy przejechali rosje pociagiem i spedzili 2 czy 3 miesiace w chinach, byl amerykanin, ktory - jak twierdzi - zarobil troche pieniedzy na gieldzie i od 8 lat (!!!) jest w drodze, probujac je wydac. byl kolejny fin, ktory przyjechal po 4 miesiacach w indiach, itd, itp. caly czas przewijaly sie znajome twarze. ostatniego dnia dojechala poznana w baganie austriaczka, ktora zaprasza nas (mnie i anke) na narty do swojej dziury gdzies pod salzburgiem. zamierzam bezlitosnie wykorzystac to zaproszenie, choc chyba dopiero w przyszlym roku. tez zobaczymy.

nie bylo wiec problemu ze skompletowaniem ekipy na kolejne wycieczki po jeziorze. trzeciego dnia bylismy na przystani o 5.30 rano, zeby zobaczyc prawdziwy local market, tzn. taki bez straganow z pamiatkami a tylko z warzywkami i rybkami. market kazdego dnia jest w innej wiosce, w cyklu 5-dniowym. tego dnia odbywal sie nie nad samym jeziorem, ale tak z kilometr w glebi ladu, co bylo dodatkowa gwarancja, ze turysci (tak, inle to pierwsze miejsce, gdzie widoczne byly zorganizowane grupy) nie dopisza. rzeczywiscie nie dopisali - mielismy market dla siebie.

w drodze powrotnej poprosilismy boat drivera o wizyte w cheeroot factory, czyli wytworni miejscowych cygar-niecygar. lokalesi pala to zamiast papierosow. bardzo delikatny stuff.

wczesniej widzielismy tylko imitacje takiego warsztatu - trzy dziewczyny udajace, ze cos robia a za nimi wielkie polki uginajace sie pod pseudo-lakowymi miseczkami i inna tandeta. to byl autentyk - bez szyldu i bez czestowania gosci herbata :)

inle, naprawde warto.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

ajajaj dobrze Ci, co?
do wioski na jeziorze tez trafiles, czy zadowolily Cie tylko pola uprawne?

a jak tam kuchnia? szwajcarzy narzekali, a Ty? jakies lokalne specjaly???
sciskam