czwartek, kwietnia 20, 2006

Trekking w rejonie Namhsan

widywalem wczesniej podobne zdjecia w internecie, ale szczerze piszac, nie przypuszczalem, ze dane mi bedzie odbyc rownie niesamowita podroz. z hsipaw do namhsan jest 80 km gorska droga, ktora tylko w czesci pokryta jest koszmarnie dziurawym asfaltem. jedzie sie... 8 godzin, a poniewaz wnetrze autobusu bylo juz pelne ludzi i worow z wszelakim dobrem, spedzilismy te 8 godzin - ja, joost, nasz przewodnik i jeszcze kilku obdartych zolnierzy - na dachu, trzymajac sie lin mocujacych bagaze i uchylajac sie przed galeziami. byly tez inne emocjonujace momenty.


na mecie bylem caly podrapany i czulem sie jak po porzadnej, kilkugodzinnej sesji na silce. zgodnie jednak z zasada "no pain, no gain" - bylo warto. hsipaw, skad wyjechalismy, to byla taka sobie przyjemna, lekko zapuszczona birmanska miescinka a namhsan okazalo sie czyms zupelnie wyjatkowym. wszystkie domy zbudowane z pociemnialego drewna, zdobione, z werandami, no po prostu 100 proc. klimatu. wciaz gorace, ale juz rzeskie powietrze; w koncu to grubo ponad 1000 m n.p.m.

tego dnia nic szczegolnego nie dalo sie juz zrobic. w ogole w tym kraju najbezpieczniej jest zawsze zalozyc, ze podroz z jednego miejsca w drugie zajmie caly dzien. nocowalismy w domu miejscowej nauczycielki angielskiego, przezabawnej starszej pani. pelen luksus: prawdziwe (choc b. twarde) lozka, swieczka dla kazdego i zastepujacy prysznic garnek goracej wody w kuchni. oprocz nas w pokoju goscinnym spali jeszcze dwaj holendrzy (znowu holendrzy!), ktorzy przyjechali na wypozyczonych w hsipaw skuterach - tez zajelo im to caly dzien.

rano ustalilismy z naszym przewodnikiem, ze nie chcemy sie za bardzo forsowac. troche platania sie wokol miasteczka (ktore tak naprawde jest jedna dluga ulica), jakas swiatynia, jakis klasztor, a po poludniu 3 godziny marszu do jego rodzinnej wioski.


przewodnik byl 24-letnim chlopakiem. nazywa sie ton-ton, mowi troche po angielsku i wlasnie zaczyna kariere jako guide. jest z plemienia (grupy etnicznej?) palaung. wyglada na to, ze zna wszystkich w tym rejonie i mowi wszystkimi lokalnymi narzeczami. placilismy mu niecale 5 dolarow za dzien, plus przejazdy, koszty jedzenia i spania. czyli jak dla nas za pol darmo, a jak dla niego - gora pieniedzy. i wszyscy sa zadowoleni.


polecila go nam w hsipaw jedyna biala rezydentka w promieniu kilkudziesieciu km - zwariowana australijka, ktora pare miesiecy temu kupila piekny drewniany dom nad rzeka i urzadzila tam herbaciarnie. mielismy przetestowac ton-tona i ocenic, czy sie nada. w efekcie ciagle tlumaczylismy mu, czego oczekuja turysci, jak sie powinien zachowac, itp. niezla zabawa.

teren na ktorym sie znalezlismy jest - jesli chodzi o turystyke - totalnie dziewiczy. do calej ekspedycji przekonal nas poczatek krotkiej notki o namhsan w lonely planet - "a few pioneering sorts made it from hsipaw to namhsan, and all return raving about area's stunning beauty". rekomendacja chyba wystarczajaca i - jak sie okazalo - w pelni prawdziwa. przy takich okazjach pisze sie, ze "ludzie sa niezwykle przyjazni". sa nie tylko przyjazni, ale tez totalnie nieskomercjalizowani. spontanicznie pozuja do zdjec.

ta pani siedziala sobie w tradycyjnym stroju przed domem patrzac na bawiace sie dzieci. gdy - korzystajac z uslug naszego nieocenionego tlumacza - zapytalismy, czy mozemy pstryknac fotke, poprosila o kilka minut i... poszla na gore przebrac sie w najbardziej szpanerskie, odswietne ciuchy. za kilka lat, jesli ten kraj bedzie sie zmienial tak jak reszta swiata, babci nie bedzie sie pewnie chcialo biegac na gore 10 razy dziennie i pewnie w koncu wpadnie na pomysl, zeby siedziec w tym ubranku caly dzien i inkasowac jakas drobna oplate. ale poki co, jest to wylacznie szczera radosc, gdy pokazujemy jej na wyswietlaczu aparatu jej usmiechnieta twarz...

momentami bylismy niezle rozbestwieni. na widok gromady brykajacych maluchow w mnisich szatach joost po prostu ustawil cale to towarzystwo na tle pagody i urzadzilismy sobie mala fotograficzna sesje.

wszystkie wsie w tym regionie zyja z uprawy herbaty - jak na lokalne warunki sa to niezle pieniadze, wiec tradycyjne domy sa okazale, przynajmniej z zewnatrz. pojawia sie juz elektrycznosc (generatory na gorskich potokach) i biezaca woda w postaci kilku kranow na wiejskich placykach.

w srodku to jednak nadal najczesciej klepisko i palenisko - nawet bez komina. jak mielismy okazje przekonac sie w domu naszego przewodnika, spi sie na podlodze, na jakichs matach i kocach, choc koce byly chyba specjalnie na nasza czesc, co by miekko bylo.

w ogole atmosfera raczej malo domowa - przynajmniej w europejskim sensie domu. razem z nami spali w pokoju jacys ciesle. obecnosc calkowicie obcych ludzi zupelnie nie dziwila ton-tona, ktory odwiedzil wioske po kilku tygodniach pobytu w hsipaw. na pytanie, co to za faceci stoja na werandzie jego domu, odpowiedzial po prostu "i don't know" i poszedl przywitac sie z matka. nie bylo jednak zadnego padania sobie w ramiona - raczej bardzo zdawkowe kilka slow i kazdy wrocil do swoich zajec. w ten sposob dostalismy lekcje pogladowa na temat roznic kulturowych.

oczywiscie jednak podjeto nas kolacja i sniadaniem. wszystko, wraz z noclegiem, bylo za darmo, bo bylismy przeciez goscmi. wiec bez przesady z tym chlodem. wieczorem miala nawet miejsce malutka intergracja z lokalesami. pani na pierwszym planie (jakas kuzynka) uparcie nie chciala sie jednak usmiechnac do fotki - podobno z niesmialosci.

przy okazji dowiedzielismy sie tez, ze jestesmy we wsi pierwszymi turystami w czasie zbioru herbaty. hura!

i moze wlasnie z powodu tej herbaty czulismy sie troche jak duchy - wszyscy wokol byli po prostu zbyt zajeci, zeby zwracac na nas uwage. karawany mulow z koszami pelnymi lisci, ludzie wracajacy wieczorem ze zbioru, herbata zalegajaca na klepisku i czekajaca na dalszy przerob - jednym slowem zniwa w pelni.

rano odwiedzilismy jedna z kilku w tej wiosce tea factories. witajcie w swiecie XIX-wiecznej rewolucji przemyslowej!


poniewaz wlasciciel okazal sie wujkiem naszego przewodnika (wiadomo, cala wioska to jedna rodzina), urzadzilismy mu krotka konferencje prasowa. oto garsc faktow: fabryczka dziala od ok. 50 lat, praca zaczyna sie ok. 2-3 w nocy i trwa ok. 15 godzin. nie ma jakichs specjalnych przerw na jedzenie, czy odpoczynek. wolny jest jeden dzien w miesiacu - full moon - bo to buddyjskie swieto. sezon trwa ok. pol roku i tylko wtedy fabryka dziala. pracownicy to ludzie z nizin (geograficznych), znaja wlasciciela od lat i po prostu co roku przyjezdzaja zarobic. jedzenie i zakwaterowanie (na poddaszu) jest "za darmo". dostaja (przypominam, wg wlasciciela) rownowartosc 1-2 dolarow za dzien. nie chca tych pieniedzy od razu do reki, bo by je przepili. wyplata jest wiec na koniec sezonu. jak latwo policzyc, po pol roku daje to wiec W NAJLEPSZYM RAZIE ok. 350 dolarow. gdyby wiec ktos mial szczegolnie dosyc upierdliwej, meczacej roboty w warszawie i zlego szefa, to informuje, ze moge zalatwic ciepla (nawet goraca) posadke w rejonie namhsan.

dodam jeszcze, ze w srodku jest bardzo glosno i pyliscie. pracuje mechaniczna suszarka, rozpalone sa dwa piece, jest tez kilka szatkownic i sortownic. no, "ziemia obiecana" jednym slowem..

co ciekawe, przy zbiorze lisci mozna podobno zarobic nawet ponad 3 dolary dziennie, ale to praca tylko dla mieszkancow wsi, ktorzy sa tez wlascicielami ziemi, na ktorej rosna krzewy. moze dlatego zbieracze herbaty sa tacy zadowoleni...

po fabryczce bylo oczywiscie jeszcze sporo lazenia po gorach. w miedzyczasie joost sie zbuntowal i oswiadczyl, ze wraca do namhsan. glupio zrobil, bo musial przez 3 godziny wedrowac w najwiekszym upale. ja z ton-tonem zjadlem w tym czasie pyszne shan noodles w kolejnej wiosce.

potem urzadzilismy sobie sjeste w miejscowym klasztorze (wszystkie one byly piekne - drewniane, pomalowane w srodku na czerwono-zloto-zielono. jak na moj gust, pachnialo troche tybetem, tylko ze bez chinczykow. mam nadzieje, ze slajdy sie udaly). ton-ton spal wiec na macie a ja czytalem sobie "burmese days" orwella, lekture obowiazkowa wszystkich (no, prawie) turystow w tym kraju. ksiazke mozna kupic za 2-3 dolary, oczywiscie pirackie wydanie.

na pozegnanie, zgodnie z tutejsza tradycja, bardzo przyjazny mnich z zadatkami na gwiazdora pozowal mi do zdjec. te mine musial chyba cwiczyc przed lustrem.

w drodze powrotnej do namhsan jacys znajomkowie mr guide'a (tak go czasem tytuowalismy) podwiezli nas ciezarowka pod calkiem spora gore. wyszlo wiec na to, ze joost, ktory chcial oszczedzic sobie wysilku, nachodzil sie sporo wiecej ode mnie. a u pani nauczycielki czekala juz goraca woda i wreszcie mozna bylo sie wykapac. i to byl wlasciwie koniec malej wyprawy, ktora dala duuzo satysfakcji. mysle tez, ze to bylo juz cos wiecej niz zwykla turystyka.

nastepnego dnia byl poczatek water festival i gospodyni panikowala, ze bedziemy musieli zostac jeszcze ze 2 dni. mr guide stanal jednak na wysokosci zadania i znalazl jakiegos pick-upa, ktory ruszal z miasteczka o 5 rano. czekala nas interesujaca powrotna podroz, ale o tym jak bardzo bedzie ona interesujaca przekonalismy sie dopiero nazajutrz. he, he...