
Kurcze, dluga przerwa, ale Internet byl wraz z komorkami ostatnio troche u nas niedostepny. Co zreszta logiczne - w Raju nie ma przeciez zasiegu. Pod wzgledem ordynarnego, tropikalnego wypasu to miejsce nie ma sobie rownych. Ale po kolei...
8 godzin w pociagu w 3. klasie (na 2. nie bylo juz biletow!) z Bangkoku do Chumphon ciagnelo sie niemilosiernie. Standard jak w podmiejskim do Otwocka, tylko ze strasznie goraco i plantacje palmy kokosowej za oknem. Miejsca numerowane. Non stop procesja sprzedawcow: zmrozona cola, piwo, papierosy, suszone ryby na patyku, cale dania kulturalnie na styropianiku i zapakowane w folijke, ciasteczka domowego wypieku, chrupki jakies tajemnicze, herbatki ziolowe. W sumie wypas, choc za dlugo to trwalo.
Potem w Chumphon naganiacze daja 10 min. na zakupy na nocnym targu i pakuja nas do klasycznej tutejszej taksowki, czyli terenowego autka z paka, na ktorej ladujemy z bagazami. O polnocy jest lodz na Ko Tao (20 zeta od glowy). Oprocz nas kilkoro miejscowych i klasyczny wilk morski z broda i tatuazami, czyli kapitan. Spanie na matach na pokladzie, ale z romantycznej wycieczki robia sie zaraz nici, gdy okazuje sie, ze silnik bedzie przez najblizsze szesc godzin zasuwal na wysokich obrotach.
Mimo to spimy, moze pomaga tradycyjny podrozny drink, czyli zimna colka z wlasnym, cieplym rumem. Na Ko Tao przyplywamy jeszcze przed switem. W tej klopotliwej sytuacji naszym aniolem okazuje sie mily niemiecki lewak Maks, ktory mieszka tu od paru miesiecy i akurat szuka kogos, kto po nocnej hulance przy przystani podzielilby z nim koszt taksowki do pewnej odleglej i BARDZO zacisznej zatoczki.
Widac, ze to powazne ubocze. Juz sam dojazd byl wyzwaniem. Taksowka z napedem na cztery kola ledwo dala rade pod gorke (i ostro z gorki!). Na miejscu bylismy tuz przed switem i uczynny Niemiec zaproponowal w zwiazku z tym powitalnego jointa na plazy, by uczcic wschod slonca i nasze przybycie. Bylismy wzruszeni...
Ao Tanote jest od portu tylko 4 km, po drugiej stronie wyspy, ale to juz inny swiat. Bungalowy rozrzucone na zboczach skal schodzacych do morza. Jeden bar a i to cichutki. W ogole zreszta ludzi jakos nie widac. Podobno wiekszosc gosci robi tam kursy nurkowe, wiec na caly dzien gdzies ich wywoza lodziami. W zatoczce zywa rafa koralowa i tysiace ryb. Wlasnie takich jakie pokazuja w telewizji. Wychodzisz z domku (ok. 50 zeta, standard mazurski z plusem i z lazienka oraz hamakiem na werandzie, z ktorego mozna sprawdzac, co slychac na plazy), wchodzisz do wody i poltorej godziny snorkowania mija piorunem. Btw - Anka nauczyla sie plywac; widac warunki byly wreszcie odpowiednie.
I tak minelo piec dni. Plywanie, sniadanie, plywanie, spanie (w hamaku!!!), kolacyjka, wizyta w barze. A rano powtorka z rozrywki. Oczywiscie te dreczace upaly nie daja sie juz az tak we znaki. Milo mi tez doniesc, ze woda wcale nie jest taka ciepla zupa, jak sie obawialismy. Nie, jest odswiezajaco chlodna, co oczywiscie nie przeszkadza w spedzaniu w niej wiekszosci dnia. Dobra, juz was nie drecze wiecej.
W koncu nadszedl czas na zmiane. Wiec przenieslismy sie na plaze na druga strone wyspy. Najwieksza, taka kolo portu. Z innymi atrakcjami, ktore zostana tu skrupulatnie opisane jak tylko znajde tansza kafejke internetowa!
Pozdrawiam wraz z Maksem, ktory chyba nie zamierza juz nigdzie wyjezdzac.