
kilka migawek z podrozy. prom z ko tao do chumphon byl spory, taki na ponad sto osob moze. wiekszosc bialych baranow dala sie zapakowac do kimatyzowanej sali z lotniczymi fotelami, gdzie puszczali jakies filmy poscigowo-ucieczkowe na dvd. nie chwalac sie - wzgardzilismy ta rozrywka na rzecz lezakowania na dziobie. nie mozna bylo tylko tam stac, bo kapitan pukal w szybke, ze mu zaslaniamy bezkres. ostatnie kilka kilometrow plynelismy jakims portowym kanalem, czy inna uregulowana rzeka. i tu moglismy poznac kulisy tajlandzkiego rybolowstwa; po obu stronach setki, ale to setki cumujacych malych kutrow obwieszonych sieciami i tysiacami lampek. w nocy musza wygladac jak ufo. do tego jakies niekonczace sie nabrzeza zawalone skrzyniami i kontenerami, obdarci goscie myjacy poklady, jedzacy, spiacy, machajacy do nas. dzikie tlumy, ale generalnie bardzo cicho i spokojnie. nasz prom tez glosny nie byl (a poza tym na dziobie i tak bylo slychac tylko takie basowe mruczenie), do tego akurat pierwszy pochmurny dzien od przyjazdu, woda tez raczej mroczna. wrazenie troche jak... no wiem, ze przesadzam, ale jak z "czasu apokalipsy" polaczanego ze "stalkerem". plynelismy i plynelismy a te kutry - wszystkie mocno juz nadgryzione, w pol drogi na zlomowisko, ale nadal w uzyciu - wciaz sie nie konczyly. bardzo to bylo dziwne, ale do obejrzenia niestety tylko na slajdach.
nocny pociag z chumphon na polnoc, do bangkoku, dosc wypasiony. druga klasa sypialna z klima: czysto, mozna umyc zabki i nie przykleic sie do umywalki, nawet papierek w kibelku (do wyboru thai stajl i normal). bez przedzialow, ale z zaslonkami przy kazdej koi i gosciem z obslugi dbajacym, by wszyscy byli zadowoleni. naprawde sie wyspalismy, rowniez dzieki temu, ze spoznil sie ponad 2 godziny stojac w jakims dziwacznym korku przed dworcem w bangkoku.
sam bangkok tym razem sobie darowalismy, pakujac sie od razu do kolejnego pociagu - do ayuthayi - niecale 100 km w gore mapy. to miasto jest dziwne. ayuthaya to jakas lokalna kolebka cywilizacji, a przynajmniej jedna z kilku wazniejszych. choc wlasciwa atrakcja sa ruiny, to dla nas wieksza frajda byl chyba pensjonat, w ktorym nocowalismy. po prostu stary dom z teku - podobno ok. sto lat, co w miejscowych realiach oznacza sporo. z zaciszna weranda-restauracja nad rzeka, ktora to rzeka ku naszej uciesze bardzo powoli przeplywaly co chwile jakies gigantyczne barki. w ogole postanowilismy zatrzymywac sie w miare mozliwosci tylko w takich klimatycznych guesthousach. choc maja one pewne wady - sciany sa z jakiegos bambusa, co oznacza, ze jesli ktos mieszka w pokoju obok, to zegnaj prywatnosci. no i z reguly na odpicowanie takiego domu potrzeba pieniedzy, co oznacza, ze zajmuje sie toba juz nie wlasciciel, ale raczej manager, recepcjonistka, kelnerka, itp. czyli relacje miedzyludzkie troche leza.
a co do ayuthayi - przez to, ze srodek miasta zajmuje park archeologiczny, jest ono strasznie rozlegle, choc mocno pust


drugiego dnia bladzilismy juz na rowerach, co bylo znacznie przyjemniejsze. przy okazji jak zwykle okazalo sie, ze najwieksze atrakcje to nie te opisane i reklamowane, ale te, ktore przychodza same. najpierw zaplatalismy sie do jakiejs zupelnie lokalnej i ubocznej swiatyni, uroczo pustej ale bardzo... ehmmm, kolorowej. tam tez - jak widac na zdjeciu - anke zaatakowalo duze zwierze.
potem trafilismy jeszcze do... hmmm... chyba czegos szintoistycznego? w kazdym razie buddyzm w wydaniu chinskim. cala swiatynia byla religijnym parkiem rozrywki. mozna bylo kupic wstege materialu, ktora obsluga drapowala na ramionach gigantycznego posagu buddy. mozna bylo wytrzasnac z kubeczka jeden z patyczkow i sprawdzic, co na to wyrocznia - bo kazdemu patyczkowi odpowiadala karteczka z przepowiednia - halo iza i milka! mozna bylo nalepiac pazlotka na posagi, podnosic jednym palcem bardzo ciezka figurke slonia, nabijac 20-bhatowe banknoty na drzewko, kombinowac cos z pakami lotosu, itp. zabawa na pol dnia.

tym razem spalismy w miejscu dosc przecietnym, ale obdarzonym inna niz tekowosc zaleta. rodzinny pensjonat = fajna sprawa. z powodow posrednio wyjasnionych juz wczesniej. zreszta na standard pokoi specjalnie nie mozna tu narzekac. za 25-35 zeta dostaje sie lokum z oknem (co nie jest taka oczywistoscia), wlasna lazienka z zimna woda (ciepla raczej zbedna), wiatrakiem (to moze byc dosc wazne), bardzo duzym i bardzo twardym lozkiem (taki tu styl), a nawet recznikami. drozsze pokoje to klima (po kiego?), telefon, lodowka, telewizor i inne zbedne luksusy.
w sukhotai mielismy

nastepnego dnia, po porannej porcji ruin teleportowalismy sie (4,5 godz. autobusem) do lampang, malej sennej dziury, w ktorej chcialem sie zatrzymac glownie z powodu... starego tekowego pensjonatu. byl rzeczywiscie bardzo fajny, rzeklbym nawet - za bardzo. i pelen podroznikow w srednim wieku, ktorzy doceniaja dobry serwis i bibelociki. w tej sytuacji wyladowalismy w innym tekowym i wiekowym miejscu - duzo bardziej przykurzonym, ale za to pustawym i obslugiwanym przez rozkosznych staruszkow i mlodzianka, ktory demonstracyjnie pudrowal sobie przy nas nosek. w ogole opcja homo ma sie tu dobrze. przy okazji ktorejs z turystycznych atrakcji bilety sprzedawala nam osoba o twarzy kobiety, ale dziwnie plaskiej sylwetce i rownie dziwnie niskim glosie. byl tez gdzies kelner, o ktorego plec spieralismy sie dosc dlugo. wiec chyba nikt tu sie specjalnie ukrywac nie musi.
a dzwiecznie brzmiacy lampang sprawil nam fajna niespodzianke, bo trafilismy na jakis lokalny jarmark, czy inny odpust. na dlugim deptaku rozlozyly sie setki mikroskopijnych straganow z jedzeniem i - co bylo szczegolnie ujmujace - nikt nie probowal zmuszac nas do placenia tourist price. latwo to poznac, gdy cos kosztuje 7 albo 12 bhatow. o ilez prosciej byloby przeciez pobrac 10 czy 20. wiec pozdrawiamy lampang!