sobota, stycznia 28, 2006

W drodze na północ

ostro sie przemieszczamy. w ciagu kilku dni zrobilismy z poltora tysiaca kilometrow. klimat sie szczegolnie nie zmienil, choc w nocy trzeba sie juz przykrywac. pojawily sie tez jakies gorki, no i z mapy wynika, ze do granicy z laosem juz calkiem blisko. ach, no i seafood jakby mniej swiezy, ale pewnie to kwestia dystansu od morza.

kilka migawek z podrozy. prom z ko tao do chumphon byl spory, taki na ponad sto osob moze. wiekszosc bialych baranow dala sie zapakowac do kimatyzowanej sali z lotniczymi fotelami, gdzie puszczali jakies filmy poscigowo-ucieczkowe na dvd. nie chwalac sie - wzgardzilismy ta rozrywka na rzecz lezakowania na dziobie. nie mozna bylo tylko tam stac, bo kapitan pukal w szybke, ze mu zaslaniamy bezkres. ostatnie kilka kilometrow plynelismy jakims portowym kanalem, czy inna uregulowana rzeka. i tu moglismy poznac kulisy tajlandzkiego rybolowstwa; po obu stronach setki, ale to setki cumujacych malych kutrow obwieszonych sieciami i tysiacami lampek. w nocy musza wygladac jak ufo. do tego jakies niekonczace sie nabrzeza zawalone skrzyniami i kontenerami, obdarci goscie myjacy poklady, jedzacy, spiacy, machajacy do nas. dzikie tlumy, ale generalnie bardzo cicho i spokojnie. nasz prom tez glosny nie byl (a poza tym na dziobie i tak bylo slychac tylko takie basowe mruczenie), do tego akurat pierwszy pochmurny dzien od przyjazdu, woda tez raczej mroczna. wrazenie troche jak... no wiem, ze przesadzam, ale jak z "czasu apokalipsy" polaczanego ze "stalkerem". plynelismy i plynelismy a te kutry - wszystkie mocno juz nadgryzione, w pol drogi na zlomowisko, ale nadal w uzyciu - wciaz sie nie konczyly. bardzo to bylo dziwne, ale do obejrzenia niestety tylko na slajdach.

nocny pociag z chumphon na polnoc, do bangkoku, dosc wypasiony. druga klasa sypialna z klima: czysto, mozna umyc zabki i nie przykleic sie do umywalki, nawet papierek w kibelku (do wyboru thai stajl i normal). bez przedzialow, ale z zaslonkami przy kazdej koi i gosciem z obslugi dbajacym, by wszyscy byli zadowoleni. naprawde sie wyspalismy, rowniez dzieki temu, ze spoznil sie ponad 2 godziny stojac w jakims dziwacznym korku przed dworcem w bangkoku.

sam bangkok tym razem sobie darowalismy, pakujac sie od razu do kolejnego pociagu - do ayuthayi - niecale 100 km w gore mapy. to miasto jest dziwne. ayuthaya to jakas lokalna kolebka cywilizacji, a przynajmniej jedna z kilku wazniejszych. choc wlasciwa atrakcja sa ruiny, to dla nas wieksza frajda byl chyba pensjonat, w ktorym nocowalismy. po prostu stary dom z teku - podobno ok. sto lat, co w miejscowych realiach oznacza sporo. z zaciszna weranda-restauracja nad rzeka, ktora to rzeka ku naszej uciesze bardzo powoli przeplywaly co chwile jakies gigantyczne barki. w ogole postanowilismy zatrzymywac sie w miare mozliwosci tylko w takich klimatycznych guesthousach. choc maja one pewne wady - sciany sa z jakiegos bambusa, co oznacza, ze jesli ktos mieszka w pokoju obok, to zegnaj prywatnosci. no i z reguly na odpicowanie takiego domu potrzeba pieniedzy, co oznacza, ze zajmuje sie toba juz nie wlasciciel, ale raczej manager, recepcjonistka, kelnerka, itp. czyli relacje miedzyludzkie troche leza.

a co do ayuthayi - przez to, ze srodek miasta zajmuje park archeologiczny, jest ono strasznie rozlegle, choc mocno pustawe. pierwszego dnia mielismy tam glupkowata przygode. najpierw zaden tuk-tuk driver nie rozumial, gdzie chcemy jechac. to standard - pensjonaty rozdaja specjalne wizytowki, ktore goscie pokazuja potem kierowcom i dzieki temu maja gdzie spac. gdy w koncu ktos nas zabral, to wywiozl nas nie tam gdzie chcielismy. zwiedzanie bylo ok., sloneczko romantycznie zaszlo i postanowilismy wracac. niestety po zmroku wiekszosc tuk-tukow konczy pracowity dzien. z powodu wspomnianej wczesniej dziwnosci miasta wokol nie bylo nic oprocz ruin i szerokich ulic z motocyklistami. w koncu jakas kobieta - zero porozumienia - zaprowadzila nas do budynku, ktory okazal sie siedziba tourist police. przedwczesna radosc. bardzo, ale to bardzo uczynni panowie nie rozumieli nawet slowa po angielsku. po dluzszej rozmowie na migi gdzies zadzwonili. nie bylo to jednak tele-taxi, ale... pensjonat. nawet juz wynegocjowali dla nas znizke za pokoj. rece nam opadly. w koncu po naprawde dlugim bladzeniu trafilismy ni z tego ni z owego na nocny targ, gdzie przynajmniej moglismy cos zjesc. trafilismy tam tez na zaparkowanego tuk-tuka; znalezienie jego wlasciciela bylo juz formalnoscia. oczywiscie gosc nie dowiozl nas prosto do domu, bo nie znalismy jeszcze sztuczki z wizytowka i musielismy poprzestac na "center, yes, town center, market". nigdy nie nalezy lekcewazyc potegi barier jezykowych.

drugiego dnia bladzilismy juz na rowerach, co bylo znacznie przyjemniejsze. przy okazji jak zwykle okazalo sie, ze najwieksze atrakcje to nie te opisane i reklamowane, ale te, ktore przychodza same. najpierw zaplatalismy sie do jakiejs zupelnie lokalnej i ubocznej swiatyni, uroczo pustej ale bardzo... ehmmm, kolorowej. tam tez - jak widac na zdjeciu - anke zaatakowalo duze zwierze.

potem trafilismy jeszcze do... hmmm... chyba czegos szintoistycznego? w kazdym razie buddyzm w wydaniu chinskim. cala swiatynia byla religijnym parkiem rozrywki. mozna bylo kupic wstege materialu, ktora obsluga drapowala na ramionach gigantycznego posagu buddy. mozna bylo wytrzasnac z kubeczka jeden z patyczkow i sprawdzic, co na to wyrocznia - bo kazdemu patyczkowi odpowiadala karteczka z przepowiednia - halo iza i milka! mozna bylo nalepiac pazlotka na posagi, podnosic jednym palcem bardzo ciezka figurke slonia, nabijac 20-bhatowe banknoty na drzewko, kombinowac cos z pakami lotosu, itp. zabawa na pol dnia.

z ayuthayi nocny pociag w gore mapy z wysiadka o 4.30 rano. oczywiscie anka, zamiast spac, denerwowala sie, ze przegapimy nasza stacje. nie przegapilismy. transfer tuk-tukiem na dworzec autobusowy i juz ok. 8.00-9.00 bylismy w sukhotai. kolejna kolebka tajskiej cywilizacji. kolejne ruiny. do zniesienia tylko na rowerach! w ogole atrakcyjnosc ruin wydaje mi sie dosc ograniczona, przynajmniej dla laikow. w malych dawkach to jest super, ale problem polega na tym, ze kazdy kolejny krol upieral sie, zeby dobudowac jeszcze kilka stup i wystawic jeszcze kilkadziesiat duzych posagow buddy. potem i tak przyszli birmanscy najezdzcy i wszystko spalili.

tym razem spalismy w miejscu dosc przecietnym, ale obdarzonym inna niz tekowosc zaleta. rodzinny pensjonat = fajna sprawa. z powodow posrednio wyjasnionych juz wczesniej. zreszta na standard pokoi specjalnie nie mozna tu narzekac. za 25-35 zeta dostaje sie lokum z oknem (co nie jest taka oczywistoscia), wlasna lazienka z zimna woda (ciepla raczej zbedna), wiatrakiem (to moze byc dosc wazne), bardzo duzym i bardzo twardym lozkiem (taki tu styl), a nawet recznikami. drozsze pokoje to klima (po kiego?), telefon, lodowka, telewizor i inne zbedne luksusy.

w sukhotai mielismy tez przyjemnosc spozyc kolacje z para amerykanskich akademikow. koles od kilku miesiecy nadzoruje w bangkoku wymiane studentow. zyc, nie umierac. zostali do nas dosadzeni w jakiejs ulicznej zupkowni - widocznie wlasciciel uznal, ze farangi (czyli bialasy) zawsze chetnie sobie pogadaja, a szkoda na nich dwoch stolikow. poniewaz uszczesiliwilem ich adresem tego bloga, czuje sie w przyjemnym obowiazku zalaczyc rowniez ich zdjecie. imiona ich brzmia joy i seth (am i right?) i poniewaz mieszkaja w rejonie massachusetts przyjalem zalozenie, ze sa sympatycznymi demokratami. zreszta, czy republikanie jedliby z nami zupe w sukhotai?

nastepnego dnia, po porannej porcji ruin teleportowalismy sie (4,5 godz. autobusem) do lampang, malej sennej dziury, w ktorej chcialem sie zatrzymac glownie z powodu... starego tekowego pensjonatu. byl rzeczywiscie bardzo fajny, rzeklbym nawet - za bardzo. i pelen podroznikow w srednim wieku, ktorzy doceniaja dobry serwis i bibelociki. w tej sytuacji wyladowalismy w innym tekowym i wiekowym miejscu - duzo bardziej przykurzonym, ale za to pustawym i obslugiwanym przez rozkosznych staruszkow i mlodzianka, ktory demonstracyjnie pudrowal sobie przy nas nosek. w ogole opcja homo ma sie tu dobrze. przy okazji ktorejs z turystycznych atrakcji bilety sprzedawala nam osoba o twarzy kobiety, ale dziwnie plaskiej sylwetce i rownie dziwnie niskim glosie. byl tez gdzies kelner, o ktorego plec spieralismy sie dosc dlugo. wiec chyba nikt tu sie specjalnie ukrywac nie musi.

a dzwiecznie brzmiacy lampang sprawil nam fajna niespodzianke, bo trafilismy na jakis lokalny jarmark, czy inny odpust. na dlugim deptaku rozlozyly sie setki mikroskopijnych straganow z jedzeniem i - co bylo szczegolnie ujmujace - nikt nie probowal zmuszac nas do placenia tourist price. latwo to poznac, gdy cos kosztuje 7 albo 12 bhatow. o ilez prosciej byloby przeciez pobrac 10 czy 20. wiec pozdrawiamy lampang!