
natura ma na imie vang vieng i jest malym miasteczkiem na trasie pomiedzy luang prabang a stolica laosu, vientiane. rzeczka, nad nia pensjonaty i bambusowe mostki, dookola kilkusetmetrowe skaly pelne jaskin i pylista szosa, ktora co kilka minut przejezdza ciezarowka albo pick-up z miejscowymi, sluzacy za autobus. jest goraco i leniwie. nocleg kosztuje 4 dolary za pokoj z ciepla woda. mielismy zostac jeden dzien a zostajemy trzy...

dzien wczesniej pojechalismy na rowerach na dworzec, zeby upewnic sie, jakie sa polaczenia. kupilismy bilety na 07.30 na local bus - jak widac zupelnie normalny. no, moze w srodku troche gorszy. wiecej sterczacych metalowych elementow. raniutko sami musielismy jeszcze zlapac (i wytargowac) tuk-tuka. oczywiscie autobus okazal sie atmosferyczny, dobry do obserwowania miejscowych zwyczajow. do tego szosa z widokami po prostu bajkowymi, najpierw poranne mgly w dolinach ponizej, a potem zupelnie fantastycznie wyrzezbione gory. do tego kapitalny laotanski pop - oczywiscie troche za glosno - puszczany przez rzezace glosniki.

bylo tylko jedno ale. zakret za zakretem, przez 3 godziny. ludzie normalnie rzygali jak koty - pomocnik kierowcy rozdawal foliowe torebki. kilku facetow poszlo na tyl i po prostu otwierali okna. jazda. ale pawie rzucali glownie ci, ktorzy sie wczesniej na dworcu najedli. takie mialem wrazenie jako osoba o pustym zoladku. anka tez dala rade, choc oboje bylismy w sumie dosyc zieloni. ale na postoju dostalismy w knajpce chyba najlepsza jak dotad noodle soup - pyszny goracy rosolek na ostro - i to nas wyprostowalo. wiec wrazenia jak najbardziej pozytywne. a turystyczne minibusy sa straszne - kurde, jezdza jak jacys agenci cia, przyciemnione szyby, klima, sluchawki na uszach. po co w ogole przyjezdzaja, skoro najlepiej czuja sie odseparowani od tego co ich otacza? podwozili nas tacy z wczorajszej wycieczki w teren. zero kontaktu ze swiatem zewnetrznym - zarezerwowane hotele, oplacone wycieczki, stanowcze NIE.
koles chcial nas podrzucic swoim jumbo (wkrotce odcinek bloga motoryzacyjny) do jakiejs wioski za 15 dolarow. jak zrozumial, ze chcemy czekac na zwykly autobus, to zagadal z pania z okienka, ktora powiedziala nam zaraz, ze "bus one hour, maybe two". jednoczesnie koles spuscil do 8. byl dobry, ale olalismy go, za kwadrans przyjechal autobus, i pojechalismy za dolara.

samo vang vieng jak widac do szczegolnie atrakcyjnych nie nalezy. azjatycki klasyk dla bialasow - nie ma jeszcze asfaltowej drogi a juz sa rzedy knajpek, sklepow z pamiatkami, barow, pensjonatow i internetowych kafejek. duzo kurzu, kiepskie, robione pod turystow, pseudo-laotanskie jedzenie i... telewizory. lokalna moda jest taka, ze rzekomi podroznicy siedza (rowniez w dzien!) przed ekranami, ogladajac z dvd amerykanskie seriale. przyznaje, simpsonsi nawet mnie kusili, jednak na kuszeniu sie skonczylo. raczej wolelismy ruszyc w teren.
do jaskin w okolicy mozna dojsc albo dojechac. oczywiscie na rowerze. na potokach stoja zmyslne bambusowe mostki. siedzi pan i kasuje 0,25 dolara od osoby. do tego 0,4 za rower. razy dwie osoby. i z powrotem tak samo. hmmmm. wkurzajace? miejscowi oczywiscie nie placa. wiec czasem mozna przejsc. jaskinie sa zaskakujaco glebokie (sorry, ale nie ma zdjec ze srodka, naprawde niewiele widac ;), w jednej sie nawet konkretnie zgubilem. chodzilem z kwadrans z latarka po jakiejs pieczarze do ktorej wlazlem przez waski przeswit. dosc przerazajace, balem sie ze stluke zarowke. slychac bylo tylko kapiace krople a tak to zero bodzcow. no, ale bez przesady, znalezliby mnie pewnie szybciej niz po godzinie, choc anka twierdzi, ze byla gotowa czekac do wieczora, zanim poszlaby po pomoc. sprytnie to wymyslila.
a do jednej z jaskin wplywalo sie w stadzie na detkach.
potem w srodku jeszcze naprawde spory kawal plywania. woda nawet nie lodowata. tez luz. inna miejscowa rozrywka to tubing, czyli splyw rzeka w powyzszej detce. na brzegach co kilkaset metrow zaimprowizowane bary i nawolywania beer lao, beer lao. wczoraj zglosilem sie na to juz za pozno, sporo po poludniu, ale co to tutaj za problem. doplacilem dolara ekstra (w sumie 4,5), zostalem odwieziony juz troche blizej niż inni w gore rzeki, umieszczony z zimnym piwem w wodzie... i mialem przed soba 2 godziny moczenia tylka. ci, co mieli przeplynac cala, dluzsza trase przewaznie i tak watpili duzo wczesniej i na nich czekaly juz tuk-tuki (motoryzacja wkrotce), zeby odwiezc do miasteczka. sprytnie pomyslane.
i po tych wszystkich nadludzkich aktywnosciach przyszedl czas na zasluzony odpoczynek. robienie nic. szejki owocowe. mielismy juz byc w vientiane. ale chyba wlasnie zmienilismy plany. zostajemy jeszcze na jutro.
bo nad rzeka mozna spedzic caly dzien prowadzac leniwa konwersacje albo i nie prowadzac jej wcale. wieczorem mozna sie tez niezle zbombardowac. drink jest taki: na oko to chyba ze 130 gramow miejscowej whisky (dirt cheap), 50 jakiegos miejscowego energy drinka, drugie tyle coli, wycisnieta 1/3 limonki, kilka kostek ananasa. lod. w ogole nie czuc alkoholu. prawdziwy burzyciel murow. wciagnelismy trzy i poszlismy do hindusa na zarcie.
jutro chyba wiecej tego samego. i wolne od bloga.