niedziela, marca 19, 2006

Niby mało działania, ale...

dni mijaja a nic nadzwyczajnego sie nie wydarza. samo zycie, tylko ze dla mnie teraz toczy sie ono w troche innych realiach. spotkanie z krotonem i dominika bylo niestety krotkie. odrazajaco droga taksowka (150 bathow! rozboj, ale na ten kierunek nie bylo rano innych chetnych) zabrala mnie z portu do jakichs rozstajow, skad maszerowalem jeszcze ze 20 min bardzo upierdliwa i stroma polna droga. skad oni wytrzasneli ten osrodek? pewnie dzamal z natalia ich tam sciagneli. bo okazalo sie, ze przez kilka godzin tworzylismy tam prawdziwa polska kolonie - 5 osob! pierwsza para wymeldowala sie jednak juz wieczorem. potem ja wybylem na cala noc a rano juz zmywal sie pawel z narzeczona.


wiec w sumie wiele halasu o nic. ale umowic sie na sniadanie na wyspie w tajlandii tez jest fajnie. strasznie duzo gadalem, zdaje sie ze bylem spragniony towarzystwa.

kiedy juz zostalem sam nagle wreszcie poczulem zmeczenie. bylo jeszcze przed poludniem, kiedy poszedlem spac. wstalem tylko na kolacje i to byl niewatpliwie moj najkrotszy dzien od bardzo dawna. odziedziczylem po rodakach swietny domek - drewniany, na skale, na uboczu, z chlodzacym wiaterkiem i widokiem na zatoke. bylo tam tak dobrze, ze przez caly kolejny dzien opuszczalem hamak tylko na posilki. najpierw konczylem dlugawe opowiadanko sf, w ktorym perski turysta zwiedza ameryke po jakiejs genetycznej katastrofie. klimatyczne, jak to u gene'a wolfe'a. miejscowi zebracy oprowadzaja goscia po ruinach waszyngtonu pokazujac, gdzie kiedys mieszkal prezydent. biedacy, nie wiedza nawet jak sie to miejsce nazywalo, bo znaja je tylko jako "bialy dom"... a potem wkrecilem sie w "wahadlo foucaulta" eco.

zabawny drobiazg - wracalem wieczorem spod prysznica i na sciezce ugryzl mnie gekon. wielkosci dloni, ale dosc masywny, nie zadna tam chudzina. za bardzo nie bolalo, ale jednak do krwi - w duzy palec u nogi. musialem go chyba nadepnac (bylem w sandalach), ale to dziwne, bo z reguly wszystkie te jaszczury sa bardzo czujne. a tu taka gapa.

w sumie w "coral bay" spedzilem 3 dni, z przerwa na opisana wczesniej nocna eskapade. wykapalem sie w tym czasie w morzu tylko raz a i to glownie dla towarzystwa. czyzbym przedobrzyl z plazowaniem? w ramach plodozmianu postanowilem pojsc za rada krotona i... zakochalem sie. tak, mam nowy obiekt uczuc, zdradzam idealy. obiekt nazywa sie yamaha mio i wyglada tak:

przyznaje, po tym jak w indiach zrobilismy sobie z anka kuku po przejechaniu moze 15 metrow jakas rozsypujaca sie motorynka, nabawilem sie powaznego urazu psychicznego. ale mezczyzna musi byc twardy. i sie przelamywac. i tak czwarty i ostatni dzien na ko phang-an spedzilem "w siodle". oddaje honor maniakom dwoch kolek (halo wladek!). najfajniejsza traske, na haad rin zrobilem dwa razy dla czystej przyjemnosci.


sama plaza haad rin w dzien jak widac wyglada zupelnie przyjemnie. tylko niedopalkow z piasku nikt chyba po full moonie nie wybiera.


bylem tez nad jakims uroczym wodospadzikiem, gdzie oczywiscie zaliczylem kapiel slodkowodna. na tej linie to nie ja.

w ogole jezdzilem po wyspie jak glupi. musialem trzy razy uzupelniac paliwo. jest to jednak wyjatkowo tania zabawa jak na te skale przyjemnosci. pojazd kosztuje marne 200 bathow za dzien, do tego "petrol" mniej niz stowe. czyli mowiac po ludzku w sumie moze ok. 25 zeta.

ko phang-an ma jakies 20 x 20 km, na skuterek w sam raz. jest troche gorek i to z takimi konkretnymi nachyleniami. dla chetnych sa rozne utrudnienia w postaci braku nawierzchni i jeszcze wiekszych nachylen. raz nawet spekalem i musialem zawrocic.

ale generalnie jezdzi sie pieknymi, rownymi serpentynkami wsrod palmowych gajow, tak jak na fotce na poczatku. miod-malina. ruch maly, oczywiscie glownie tez skuterowy. kurcze, moze by tak po powrocie do polski...

potem znow byla nocna lodz a rano podjechalem 2,5 godzinki autobusem z surat thani do nakhon si thammarat. w sumie nie wiadomo po co. bo niby znudzilo mi sie morze i chcialem do duzego miasta. bylem nawet w jakims regionalnym muzeum (podobno najlepsze na calym poludniu), ale to byl juz zupelnie kuriozalny pomysl. choc znalazlem ciekawe eksponaty, nie powiem.


wierzcie albo nie, ale to sluzy do wybierania miazszu z kokosow. ogolnie muzeum bylo mocno przykurzone, choc czesc etnograficznej ekspozycji byla nawet multimedialna - fotokomorka wlaczala jakies zawodzenia z magnetofonu a w chatce z woskowymi kuklami tubylcow zapalaly sie swiatelka. mam jednak wrazenie, ze formula klasycznego muzeum w XXI wieku jest juz troche jakby smierdzaca.

w ogole takie nieturystyczne miasta to jest propozycja dla konesera. taki azjatycki stasiuk sie z tego robi. np. hotel za 4 dolce - z westybulem, winda i pokojem na 6 pietrze z wielkim panoramicznym oknem - wszystko sprzed jakichs 40 lat, jak z wykopalisk. a oto i rzeczona panorama.

i moze jeszcze jeden cymesik. poczekalnia dla pasazerow jadacych busikiem z nakhon do krabi. na scianie plakaty z lokalnymi bostwami.


ach, i bylbym zapomnial. na koniec tradycyjny piesek dla krzyska za serdeczny komentarz sprzed paru dni.