niedziela, kwietnia 23, 2006

Dwa dni w drodze

musze przyznac sie do pewnej manipulacji - to nie jest pick-up, ktorym wracalismy z namhsan, ale tamtem byl naprawde bardzo podobny. spodziewalem sie, ze droga z gorki bedzie krotsza niz pod gorke - i oczywiscie nic z tego. generalnie w tym kraju trzeba przyjac zalozenie, ze podroz zawsze bedzie bardziej niewygodna i dluzsza niz sie oczekuje. ta regula sprawdza sie niezawodnie.

po kilku dniach pieknej, slonecznej pogody szosa (bity trakt?) byla strasznie zapylona a my (czyli ja, joost i jeszcze jakas zakrecona francuzka, ktora pojawila sie nie bardzo wiadomo skad i ktora beztrosko oznajmila, ze juz skonczyla sie jej wiza, ale postanowila zostac dluzej, bo to piekny kraj) oczywiscie mielismy miejsca z tylu. w ciagu osmiu godzin jazdy dostalismy wiec naprawde solidna dawke znanego juz z laosu i kambodzy rdzawego pylu. potem dla odmiany zaczelo sie wielkie mycie, bo byl to pierwszy dzien water festival. poczatki byly skromne - dzieci na drodze z plastikowymi psikawkami. w hsipaw zrobilo sie juz powazniej - zostalismy gruntownie oplukani szlauchem podlaczanym do jakiegos silnika, sprezarki, czy innego cholerstwa. wszedzie pelno bylo ludzi biegajacych z pustymi i pelnymi wiadrami. zabawa na calego. gdy okazalo sie, ze pick-up pojedzie dalej - az do mandalay - zdecydowalem sie, mimo nie do konca sprzyjajacych warunkow, kontynuowac te podroz. joost zostal w hsipaw zeby poodpoczywac i w ten sposob stracilem kompana. oczywiscie rozsadniej byloby zostac razem z nim, ale znow dalo o sobie znac to przeklete upodobanie do hard-core'u.

po drodze bylo momentami zabawnie a momentami (chyba jednak czestszymi) irytujaco. w kazdej wiosce na poboczach czekaly na przejezdzajace samochody grupki ludzi uzbrojonych w wode. zdarzaly sie regularne blokady, nie bylo zmiluj. aparaty i paszport owinalem w jakies folie - pozostalo wiec tylko ze stoickim spokojem czekac na kolejne prysznice. zdumiewal mnie entuzjazm tubylcow, ale moze jest jakis sens w tym, ze wodne swieto odbywa sie w najbardziej upalnym miesiacu roku, kiedy wszyscy czekaja juz na deszcze.

okazalo sie, ze z hsipaw do mandalay bylo kolejne 8 godzin jazdy - w sumie wiec nasz pojazd turlal sie mniej wiecej od od 6.00 do 22.00. po drodze byla oczywiscie jakas naprawa (moze woda zaszkodzila?), po ktorej jechalismy juz znacznie wolniej. przez pewien czas probowalem z kolezanka z francji prowadzic jakas sensowna rozmowe, ale efekt byl jak z monthy pytona - my sobie gadu-gadu o polskich politykach i problemach z muzulmanami we francji a tu nagle chlust - wiadro wody. pod wieczor w tym otwartym samochodzie zrobilo sie regularnie zimno i wszyscy mieli miny dosyc markotne. ostatnie godziny spedzilem na dachu, gdzie bylo zaskakujaco wygodnie (tylko 2 osoby i dziecko oprocz mnie) i gdzie (z reguly) nie docierala woda.

w koncu jednak dotarlem do mandalay i moglem sobie powiedziec, ze pokonalem trase, ktora normalnie zabralaby 2 dni. zaoszczedzilem wiec dzien! noc mialem wyjatkowo krotka, bo juz o 05.00 taksowka zabrala mnie na nabrzeze, gdzie czekal prom do baganu. mandalay jest teoretycznie doskonalym miejscem, by cieszyc sie water festivalem - w centrum jest jakas wielka fosa, instalowane sa dziesiatki pomp, jest muzyka i tani alkohol (swieto to tutaj jedno wielkie pijanstwo), ale uznalem ze swoja porcje zabawy dostalem juz poprzedniego dnia. nie lubie jak ktos polewa mnie woda bez mojej zgody i kaze mi sie z tego cieszyc - nawet jak jest bardzo goraco.

drugiego dnia wode ogladalem wiec tylko w rzece. prom byl bardzo porzadny i jak na miejscowe standardy bardzo nowoczesny - z wygodnymi, rozkladanymi fotelami. na pokladzie glownie bialasy a wsrod nich oczywiscie znajomi; tym razem holenderscy motocyklisci z namhsan.


atmosfera na pokladzie byla raczej z gatunku tych hipnotyczno-na wpol przytomnych; straszny upal, za oknem widoki, delikatnie mowiac, monotonne. na trasie jakies przystanie-nieprzystanie, na ktorych tlum tubylcow kotlowal sie w wodzie walczac o kostki mydla (!) rzucane przez jakiegos turyste-idiote. ogolnie jednak sobie chwale - o 7.00 rano zjadlem jakas potezna porcje tlustego i ostrego curry (dzien wczesniej byly tylko rozmoczone chrupki i herbata na przystankach), potem troche spalem, ale bylo za goraco, potem czytalem bardzo zabawna, propagandowa gazetke "myanmar times", z ktorej dowiedzialem sie, ze zbudowano nowe tamy, otwarto nowe szkoly i za darmo rozdano leki biedakom, a amerykanie to swinie.

na mecie, czyli w baganie, bylismy po 10 godzinach (tylko 2 godziny spoznienia) i przywitala nas regularna burza piaskowa. choc bylo jeszcze wczesnie, zwiedzanie odlozylem na rano - musialem przeciez w koncu podlubac w blogu, bo pojawil sie - fakt, ze slabujacy - internet. no i musialem sie tez w koncu wyspac.