środa, marca 01, 2006

"Bardzo przyjemna podróż", czyli mejl od Anki in extenso

po tym jak sie pozegnalismy, weszlam od razu na gigantyczna kolejke do odprawy paszportowej, tak ze nie zwlekaj do ostatniej chwili :). zreszta po drugiej stronie jest ciekawiej niz przed odprawa. duzo duty free! moze wracajac jakies zlote bacardi zakupisz? :]. aha! i jeszcze dlugo idzie sie do swojego gate`u (oczywiscie byl inny niz na boarding pass). be careful i lookaj na monitorki ;).

a teraz sama podroz.

etap 1.
dostalam miejsce posrodku samolotu, przy oknie, w sekcji 3-fotelowej. obok mnie sympatyczna para podstarzalych szwedzkich hippisow (posthippisow?). tak troche po 40stce. podrozujacych oczywiscie z dziecmi, tyle ze nastoletnimi. oboje (rodzice!) jedli jakies niesamowite ilosci slodyczy. duze torby emememsow - wyrzucali na dlon cala garsc i do buzi! przez caly lot wypili tez 6 buteleczek czerwonego wina - po 5 dolcow za 250 ml. ale sie nie upili. wciagali tez cos co chyba bylo tabaka. poza tym oczywiscie - surprise, surprise - spotkalam na pokladzie gejoparke tych dunczykow, co widzielismy ich zdaje sie pierwszy raz w chiang mai, potem w huay xiay przy swiatyni i co plyneli z nami do luang prabang i jeszcze gdzies pozniej tez byli.

terapia wstrzasowa na kambodzanskich drogach, a wlasciwie drodze :), dala chyba spodziewane efekty - NIE BOJE SIE JUZ LATAC! (a moze to juz powoli staje sie rutyna?). mimo ze flight captain o turbulencjach komunikowal chyba z 5 razy. ale oczywiscie przesadzal - jak lecielismy do siem reap to trzeslo bardziej ;). cala droge czytalam, w ogole nie spalam, jakos te 10 godzin minelo. jedzonko bylo dwa razy i dwa razy na goraco. za drugim razem na deser niespodzianka - pudeleczko swiezych owocow, uwaga!: 2 kawalki czerwonej papai, 3 ananasa, 2 pomelo i 2 winogronka. lepsze pozegnanie niz ten wyzebrany orange frost na lotnisku. aha! i jeszcze byla do wyboru herbata czarna i... zielona! zaloga srednia - brzydkie ruskie babiszony i podtatusiali stewardzi. w ogole ruscy slabi.

w moskwie byla jakas szopka z check-in`em, ktory musisz zrobic zaraz po wyjsciu z samolotu. od pierwszego check-in desk mnie odeslali, bo panience skonczyly sie boarding passy, w drugim pani powiedziala, ze jest za wczesnie, zebym przyszla za pol godziny, ale ta w poprzednim zabrala mi juz bilet, wiec nie wiedzialam, co jest grane, a jak przyszlam za te pol godziny z powrotem, to pani odeslala mnie i innych transit/transfer passengers do special check-in lounge. tam nikogo nie bylo w okienku chyba kolejne pol godziny. wszyscy stali zdezorientowani i troche poddenerwowani, ja wzruszalam ramionami i po azjatycku sie grzecznie usmiechalam (mialam w perspektywie 3 godziny czekania, a tak przynajmniej sie cos dzialo, w sumie samo siedzenie i czekanie na samolot skrocilo sie z 3 do 1,5 godziny). aha - jeszcze pogoda po wyladowaniu w moskwie. oczywiscie wszystko wokol biale, mroz, ale kulturalnie podjechalismy do rekawa, wiec spoko. byla 17.45, wiec 15 minut przed czasem, mimo ze z bangkoku ruszylismy z 15-minutowym opoznieniem. zdziwilo mnie, ze o tej godzinie bylo... widno!!!
i jeszcze zabawne cos - tez jako przestroga. w moskwie przede mna checkowal sie pijany koles, byl spokojny, ale slanial sie na nogach, wygladal na szweda :), pani za deskiem oswiadczyla, ze poleci, ale... jutro rano, a tymczasem zaprasza do przylotniskowego hotelu, za ktory go oczywiscie obciaza. koles zgodzil sie bez szemrania. tak ze uwaga na alkohol w czasie lotu :), zwlaszcza transferowego.

etap 2.
samolot lotu jak spod igly. zaloga mloda, profesjonalnie mila i usmiechnieta. ladne polskie stewardessy, szczupli wysocy stewardzi. przy wejsciu swieze gazetki. polowa na pokladzie to kolesie w garniturach. choc jedzenie duzo gorsze niz w aeroflocie (no i po wyladowaniu trzeba bylo przejsc z samolotu do autobusu, nie do cieplego rekawka, a ja oczywiscie w jednym sweterku i sandalkach, brrr!). tym razem miejsce z brzegu, ale rowniez posrodku samolotu, obok jakiegos szemranego, ale zabojczo przystojnego, uroczo sympatycznego biznesmena i gentlemana w jednym, z jakiejs republiki rosyjskiej mysle. taki ciemny koles, w srednim wieku, z mlodszym wspolnikiem. okazalo sie, ze calkiem niezle wychodzi mi gadanie po rosyjsku (jak sie nazywam, skad wracam, co robie w warszawie, czy warszawa lepsza czy krakow, co warto zobaczyc w polsce; a propos w kieszonce przy fotelu byl folder Lotu o Polsce, wersja pol.-ang., ekstra zdjecia, i to aktualne, zimowe: osniezone lawki w lazienkach, osniezone rowery na stacji w... zalesiu gornym, puszcza bialowieska, poloniny bieszczadzkie, slynna tamtejsza karczma siekierezada (na zdjeciu wyglada duzo lepiej niz naprawde), wieliczka, krakow, fabryki w lodzi - lonely planet o polsce niech sie schowa!). koles oczywiscie mowil tez po angielsku. jechali do radomia (??). obaj ubrani w swietnie skrojone garniaki, ale takie w starym stylu, w paseczki, wygladali jak z filmu kariera nikodema dyzmy. wymieklam tez jak przy wysiadaniu zobaczylam ich walizki i czarne plaszcze z kolnierzami chyba z nutrii, albo raczej z czegos szlachetniejszego, moze jednak norek.

w ogole mialam tego wieczoru duzo szczescia do przystojniakow - przez caly lot do warszawy jakis koles w okularkach, krotko ostrzyzony, w plaszczu 3/4 i romantycznie zarzuconym szalu ze sportowo-elegancka nieskorzana teczka na ramieniu (typ: agencja reklamowa ewentualnie designer jakis) odwracal sie w moja strone chyba ze 3 razy z szerokim usmiechem, potem przy kontroli paszportowej jak juz znikal za bramka odwrocil sie i puscil oko, a przy bagazach jeszcze zerkal od tylca, co widzialam katem oka; pewnie dlatego, ze musialam sie wyrozniac na pokladzie i pozniej - jedyna opalona i bez palta! a moze przypomnialam mu jego jakies niedawne wakacje? mariusz z magda tez powiedzieli, ze ladnie wygladam, opalona, rozpromieniona, wlosy mi sie blyszcza i skorka gladka, glos wypoczety. to ich slowa! chyba w tej bluzeczce z MBKa rzeczywiscie mi ladnie :).

jak wyszlam z samolotu od razu smsy:
1. aniu lecisz?:) bedziemy na lotnisku o 21.15. buzka, magda.
2. witam w polsce!! buziaki, agata.
3. aaa jestes! masz powitaczy, wiec jak ochloniesz to odezwij sie, max trzy dni ci daje, agata.
4. kochana aniu, zadzwon koniecznie jak wrocisz! bardzo sie za toba stesknilismy. magda i tymon.

jak wyszlam z bagazami (wszystko dolecialo w calosci, notabene - w aeroflocie musialam troche naciskac, jesli chodzi o ulokowanie tacki we fragile boksie, ale udalo mi sie) magda z mariuszem juz czekali. zaraz ubrali mnie (-8!) w czapke, szalik i kurtke i pedem do samochodu. potem szybki prysznic, magda robi w tym czasie makaron z rokpolem (troche jej nie wyszedl - za kwasny!, ale winko na dobranoc poprawilo nam humory), mariusz puszcza jakas muze, teraz nie wiem nawet jaka, bo malo co jeszcze wtedy do mnie dociera, jestem mysla ciagle gdzie indziej... troche im poopowiadalam, pokazalam na mapie, gdzie i co, i oni wymiekli (praca rano niestety!). mariusz pojechal do siebie. magda nocowala jeszcze u nas. ja bylam nakrecona, w ogole nie czulam zmeczenia, nie chcialo mi sie spac. polozylam sie o 2giej, a o 7mej juz bylam na nogach i musialam sciagac magde z lozka, bo nie chcialo jej sie wstawac do pracy.

dzwonilam do twojej mamy. prosi o pocztowke dla cioci z birmy!

to tyle na razie.
drugi mail bedzie o blogu,
paaaa!

Coś się kończy, coś się zaczyna

no i zostalem sam. zupelnie sam. wczoraj rano podjechalismy taksowka na dworzec kolejowy, zjedlismy jeszcze zupke i pojechalismy na lotnisko. rzewnych scen pozegnania nie bylo. a teraz musze wymyslic, co dalej. poki co kupilem juz przewodnik po birmie - uzywany, ktory potem pewnie spyle, tak jak zrobilem to juz z tymi po laosie i kambodzy. laotanski tez zreszta byl juz przechodzony. niezly system recyklingu. reszte dnia spedzilem jezdzac miejskimi autobusami i wodnym tramwajem po jakichs bocznych kanalach. bezskutecznie blakalem sie tez po srodmiejskich centrach handlowych szukajac slajdow - musze uzupelnic zapasy. strasznie sie umordowalem i wrocilem do hotelu ledwo zywy, co staje sie juz norma.

dzis rano smignalem do birmanskiej ambasady - co za fart, jest w tej samej dzielnicy co nasz hotel! o sorry, to juz tylko moj hotel. wyjatkowo obskurna i ponura ta ambasada, z zewnatrz przypomina areszt na rakowieckiej. tyle, ze okolica przyjemna, sporo jedzenia wokol i hinduska swiatynia. oczywiscie nic nie zalatwilem. powiedzieli mi, ze najlepiej przyjechac o 6 rano (!), bo jest duzo ludzi i na dzis numerki juz sie skonczyly. a jutro akurat zamkniete. wiec wniosek mozna zlozyc (jak sie uda) dopiero pojutrze. czyzbym mial spedzic reszte wakacji w bangkoku?

potem bylo juz jednak przyjemniej; bylem u fryzjera/golarza (poprzedni raz w luang prabang w laosie) , znalazlem wreszcie te cholerne slajdy. zrobilem tez zdjecia do wizy, bo przyjmuja tylko kolorowe. tacy nowoczesni w tej birmie. i strasznie sie objadlem ulicznymi przekaskami w biurowo-nowoczesnej dzielnicy. tysiace sekretarek i asystentow wychodzi z wiezowcow gorujacych nad centrami handlowymi i skreca w zaulki, gdzie juz czeka szama. czeka tez wzdluz glownej ulicy, doslownie co metr to stragan, ale tam smog zabija. trafilem na taka wielka hale w bocznej uliczce, gdzie byle biurwa moze sie wypasac 10 razy lepiej niz niejeden menago u nas. wszystko swiezutkie i w kalejdoskopicznym wyborze. tylko klimy nie ma.

postanowilem sie troche oszczedzac. jest 16.00, zamiast eksplorowac do upadlego, wracam do hotelu i zrobie sobie pozna sjeste. bardzo przyjemne miejsce zreszta. zupelne ubocze, rano zamiast motocykli cwierkaja ptaszki, w co za pierwszym razem nie moglismy uwierzyc. czysciutko, ale wiadomo - maly rodzinny guesthouse. zaraz za rogiem zaprzyjazniona juz internetownia i pare tanich knajpek. byle nie wychylac stad za bardzo nosa, to tez mozna sie jakos zrelaksowac.