
ciezka sprawa, bo w zasadzie nie bardzo jest o czym pisac. tzn. plaza jak plaza, na pierwszy rzut oka nic szczegolnego. trafilem tam troche przypadkiem. po mojej wodno-skalkowej wycieczce rozwazalem jeszcze jedno z dwoch miejsc - wyspy surin, znane jako raj pletwonurkow - i ko pha-yam troche dalej na polnoc. decyzje moglem podjac w ostatniej chwili, bo porty, z ktorych odplywaly promy, znajdowaly sie na trasie tego samego autobusu. i wlasnie dopiero w autobusie uznalem, ze mimo poznej pory latwiej bedzie mi znalezc nocleg w ranongu a nie w khoraburi. a ranong oznaczal ko pha-yam.
to specyficzna okolica, bo wiecej tu expatow i ludzi, ktorzy podrozuja od dawna, niz zwyklych parotygodniowych turystow. ranong lezy nad morzem andamanskim, prawie na granicy z birma. kolejne przejscie graniczne jest dopiero z malezja, chyba z 500 km na poludnie. wiec ci, ktorym koncza sie wizy, przyjezdzaja do ranongu zeby przejsc przez granice, zrobic w tyl zwrot i dostac nowa tajlandzka wize. klopotliwe ale legalne. nazywa sie to "visa run" i biura podrozy w promieniu kilkuset km organizuja specyficzne wycieczki tylko w tym celu.
w efekcie "visa run" wokol ranongu krazy sporo ciekawych ludzi. i wielu z nich niejako przy okazji odwiedza pobliskie wyspy - ko chang i troche bardziej oddalona (1,5 godziny duza drewniana krypa) ko pha-yam. na lodzi bylo zabawnie, bo - jak widac - przewozone byly rozne dziwne towary. no, ale w koncu jak ktos ma dom, to chce miec i meble, nie?
na ko pha-yam nie ma samochodow, tylko skutery. z portu do zatoki po drugiej stronie jest kilka km. woza motocyklowe taksowki, do ktorych awersji pozbylem sie juz jakis czas temu. strach pomyslec, na co bym sie jeszcze odwazyl, gdybym tu posiedzial troche dluzej.
na miejscu sporo bialych, ale trudno wlasciwie cos precyzyjniej o nich powiedziec. duza mieszanka, czesc wydaje sie tu mieszkac na stale. to co tworzy oniryczny nastroj tego miejsca to chyba morze. glowna plaza to widoczna na pierwszym zdjeciu kilkukilometrowa zatoka z wielkimi falami. takimi, ktore moga przykryc. morze wlasciwie nie tyle tu szumi, co grzmi - dostojnie, ciezko i powolnie. transowa sprawa, serce od razu dostosowuje sie do tej pulsacji. bungalowy sa pochowane wsrod drzew, tak ze na pierwszy rzut oka plaza wydaje sie zupelnie pusta. wiekszosc domkow to wymierajaca juz w tajlandii klasyka.
teraz takie chatki sa zastepowane przez solidne konstrukcje z kaflami na podlodze i klima. i solidna cena. a taki bambusowy domek z moskitiera nad tradycyjnie bardzo, bardzo twardym materacem to 100 procent tropikalnych wrazen. nie ma nawet wiatraka, wentylacje zapewniaja okna na 3 strony swiata. jest wiec troche jak w panoptikonie - ma sie wrazenie, ze lezy sie na lozu wystawionym na obserwacje. ale to zludzenie, bo kazdy pilnuje swojego nosa.
do monumentalnego morza w komplecie sa jeszcze cykady, ktore raz w nocy po prostu mnie obudzily. potrafia byc wrecz niesamowicie glosne, ale zabawne jest to, ze moga sie w ciagu kilkudziesieciu sekund zupelnie wylaczyc. razem z falami daje to niezla muzyke - sluchanie mp3 wydawalo mi sie przy tym po prostu niestosowne. mozna lezec nago pod moskitiera, czytac ksiazke i wsluchiwac sie w.... hmmmm.... przyrode? albo po prostu rozmyslac i delektowac sie miejscem. i poczuc sie jak w sanatorium pod klepsydra. poza czasem.
mysle, ze dodatkowo pomogla pogoda. od tygodnia juz na zachodnim wybrzezu jest duzo chmur, rano slonce a wieczorem popaduje. i o ile skalki wygladaly przy tym jakos tak ponuro, to na ko pha-yam te mroczne chmury komponuja sie z "baltyckim" urokiem plazy. nic dodac nic ujac. dla mnie cos wiecej niz bomba, choc trudno pewnie polecic to miejsce jako cel wakacji.
ach, jeszcze prad generuja tylko przez kilka godzin wieczorem co oczywiscie jest dodatkowym smaczkiem. oczywiscie komorki tu nie dzialaja. wlasciwie nie ma nic do roboty - nie ma nawet rafy, mozna sie co najwyzej dac troche poprzewracac falom. a przy recepcji znalazlem "burmese days" orwella, jego wczesna powiesc z czasow, gdy byl urzednikiem korony na jakims birmanskim zadupiu. dobra lektura do bambusowej chatki.
jest tez kilka barow, ale co to za bary, to widac na zdjeciu... no, jeden okazal sie zaskakujaco porzadny - z muzyka od doors i celtyckich ballad przez daft punk do reggae i transow. do tego kapitalne towarzystwo w roznym wieku i wygladzie, ale zdecydowanie nastawione na tance. w nocy na plazy przed tym lokalem parkowalo chyba ponad 20 skuterow, co sugerowalo duza obecnosc rezydentow. nastroj jak na domowej imprezie. naprawde zal mnie scisnal jak sie dowiedzialem, ze dzis jest tam kolejna balanga i to chyba wieksza, bo tamta to byl raczej spontan. to bedzie "no name party". a ja rano musialem juz wyjechac. bo oczywiscie i tak zostalem o dzien (tylko o jeden dzien!) dluzej niz planowalem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz