poniedziałek, marca 27, 2006

Nic nowego .-) nadal skałki

wlasciwie to juz mialem dosyc tej pochmurnej okolicy, ale w przewodniku napisano, ze choc rejon krabi jest super, to jeszcze bardziej super jest rejon phang-nga. nie mylic ko phang-an, bo to prawie jak bielsko-biala i bielsk podlaski. w kazdym razie trzeba bylo chociaz rzucic okiem, bo z krabi to bylo tylko kilkadziesiat km. znalazl sie bardzo sprytny sposob na to rzucenie w postaci krotkiej wycieczki z noclegiem. bez wycieczki byloby raczej ciezko, bo glowna atrakcja polega na plywaniu lodzia po zatoce miedzy roznymi wysepkami. a wynajecie lodzi samemu to juz by byla troche rozpusta. ale spiesze zapewnic, ze wycieczka byla super i polecam ja kazdemu (zapewne najpredzej kasi z adamem, z ktorymi jestem juz umowiony na spotkanie).

sklad byl minimalny - para niemcow w srednim wieku z wygadanym samcem na czele, ktory jako spec od ubezpieczen z przerazeniem patrzy na otaczajaca go rzeczywistosc - w koncu na kazdym kroku czyha jakies zagrozenie. oczywiscie, jak zaczal gadke o tym jakim to szalenstwem jest tu wypozyczanie motorow nie omieszkalem sie pochwalic, ze wlasnie nauczylem sie jezdzic na skuterze a w ogole to nie przeszkadza mi lewostronny ruch bo i tak nie mam prawa jazdy wiec nie mam tez zadnych szkodliwych tutaj prawostronnych nawykow. bylo zabawnie. oprocz niemcow byla tez umiarkowanie urodziwa szwedka, z ktora mozna bylo zamienic pare slow, bo byla w drodze juz od kilku miesiecy. w ogole niespodziewanie przeszedlem na pozycje weterana i widze, ze ludzie reaguja juz tak jak ja sam kiedys, gdy ktos mi oswiadczal, ze zostal mu "juz tylko miesiac" podrozy.

najprzyjemniejszymi kompanami okazala sie ta parka. koles pytany skad sa odpowiada, ze z hawajow. potem sie okazalo, ze to uproszczenie bo tak naprawde ona jest z minnesoty a on z... wyspy wielkanocnej. czy ktos spotkal kiedys kogos z wyspy wielkanocnej? jazda. w kazdym razie jakby co, to miejscowka juz tam czeka. tylko dolot pono drogi. przy okazji dowiedzialem sie, ze hawaje to kiszka, bo jedzenie nieostre, morze zimne a w ogole to maja teraz pore deszczowa. przyjechali na pare tygodni. byli juz na polnocy tajlandii a teraz plazuja. ale biedacy zaliczaja glowne atrakcje (zaczeli od phuket, a fe), czyli najprzyjemniejszych miejsc chyba nie zobacza, choc bardzo polecalem im ko lipe. bylem swiadkiem ich pierwszej kapieli. pytali, czy tu wszedzie taka ciepla woda. wszedzie.

5 osob plus sternik i przewodnik, czyli dosc intymnie. zaczelismy po poludniu i tego dnia byl tylko jeden punkt programu - wioska na wodzie. wlasciwie prawie miasteczko.
super miejsce. jak widac - muzulmanie. w dzien jest tu straszne oblezenie, bo wszystkie wycieczki przyjezdzaja na obiad, kupowanie suwenirow, itp. syf. ale na noc zostaja tylko pojedyncze osoby i robi sie kapitalny klimat. sklepy juz zamkniete, miejscowi zajeci swoimi sprawami, muezin zapodaje z minaretu. mozna sie platac miedzy domami i podgladac.


chwilami mozna sie poczuc prawie jak na.. mazurach. wielki spokoj.

tylko od czasu do czasu przemyka jakis spozniony miejscowy srodek transportu publicznego.

zabawna byla kolacja. spodziewalem sie raczej jakich ochlapow a tymczasem posadzono nas przy elegancko zastawionym stole, z jakimis jeszcze ludzmi w sumie bylo chyba 8 osob. sytuacja bardzo wszystkich usztywnila, bo zrobilo sie jak na jakims proszonym obiedzie, gdzie nikt nikogo za bardzo nie zna. cisza i tylko zdlawione prosby o podanie polmiska. powaznie zaczalem sie zastanawiac, czy brudny kolnierzyk mojej koszuli nie kompromituje narodu polskiego. podjechalo gombrowiczem krotko mowiac. ale skonczylo sie duzo swobodniej, choc bez alkoholu; wiadomo, allah nie pozwala.

spalismy w zaskakujaco porzadnych pokojach, tyle ze sciany dzialowe urywaly sie tak na wysokosci 2 metrow moze, wiec intymnosc byla dosc symboliczna. ale nocleg w takim miejscu to naprawde frajda. wioska jest na wodzie i to slonej wodzie. oprocz dokarmiania turystow miejscowi hoduja tez w zanuzonych drewnianych klatkach kraby, homary i inne takie. teren wokol wyglada jak delta jakiejs wielkiej rzeki. tym bardziej, ze brzegi porasta gesty las.

ale poniewaz rzeki nie ma i jest tylko morze, to ten las nie jest taki sobie zwyczajny, tylko namorzynowy czyli taki, ktory lubi slona wode a w czasie odplywu ma korzenie zupelnie na wierzchu.


takie cuda. generalnie to byl dzien plywania. zaczelismy przy niskiej wodzie, wiec moglismy np. wplynac do jakiejs pieczary, ktora otwierala sie potem na lagune w srodku wyspy. bylo tez jakies wchodzenie do jaskin z latarkami, ale w tej dziedzinie to mnie juz nic za bardzo po laosie nie rusza.

byla przerwa na plazowanie i lunch na piasku, generalnie caly czas bardzo, bardzo milo. pod koniec zawiezli nas na cos, co sie nazywa "james bond island" i pewnie ma jakis zwiazek z jamesem bondem. w kazdym razie sa z tego zwiazku bardzo dumni. wysiada sie na tej wyspie, przechodzi sie za skalny zalom i ukazuje sie taki widok. 100 procent absurdu. nagle cos takiego w srodku parku narodowego. dziesiatki straganow z muszlami, koralem itp. i tlum ludzi. oslabiajace. jednak glowna atrakcja tego miejsca to nie sklepiki ale "maczuga herkulesa" (a moze raczej jamesa bonda?) na srodku zatoczki. wszyscy sie z nia manietnie fotografowali. ja oczywiscie tez, ale tylko na slajdzie.



Brak komentarzy: