sobota, kwietnia 01, 2006

Wakacje ze Ślesiami

to byly prawdziwe mini-wakacje w czasie podrozy. 3 dni gazetowo-ksiazkowego plazowania, knajpowania i rafy koralowej. wyznaczylismy sobie z kasia i adamem, ktorzy wpadli do tajlandii na 3 tygodnie (mozna by rzec, ze jak po ogien, heh) male rendez-vous na ko tao. czyli bez eksperymentow, sprawdzony raj. i pragne potwierdzic, ze rewizyta w zatoczce tanote po ponad 2 miesiacach (czas plynie...) nadal zostawia bardzo pozytywne wrazenia.

przezylem tylko zdziwko, bo pod moja nieobecnosc zaszlo sporo zmian. przy plazy skonczyli juz budowe nowej restauracji (z genialnym drewnianym tarasem na dachu), zaczelo sie tez betonowanie drogi dojazdowej, ktora dotad przez swoj fatalny stan chronila to miejsce przed tlumami. no i dowiedzialem sie, ze nasze ulubione "bamboo huts", gdzie zatrzymalem sie i tym razem, zostanie zlikwidowane, a teren przejmuje "black tip" - sasiedni bogaty osrodek ze szkola nurkowania. czyli tak jak wszedzie na swiecie - grubi tyja a chudzi umieraja. rozmawialem tez na promie z laska, ktora byla na ko tao 5 lat temu. mowi, ze w ogole nie poznala miejsca a noclegi sa tak ze 3 razy drozsze. i najwyrazniej nie ma to nic wspolnego z wprowadzeniem euro na starym kontynecie. reasumujac, gdyby ktos sie wybieral na ko tao, to zalecam pospiech.

a propos noclegow, musze pochwalic kasie z adamem, ktorzy zajeli strategicznie polozony bungalow na samym srodku plazy. byl nasza baza wypadowa do wody. moj domek na skalce mogl za to pochwalic sie rewelacyjnym widokiem z hamaka na werandzie.

zadnych sztuczek z cyfrowa obrobka, slowo. to tylko slonce wczesnie rano daje takie efekty.

sielski nastroj do tego stopnia uspil moja czujnosc, ze minimalnie spoznilem sie na pick-upa, ktory zabieral po poludniu ludzi do przystani na drugiej stronie wyspy. nagle okazalo sie, ze w calej tanote bay nie ma innego samochodu i moga mi tylko cos wezwac z miasteczka, ale to potrwa. a do promu tylko 45 min. nastepny prom dopiero w nocy. to oznaczalo, ze nie zlapalbym nocnego pociagu. a bez nocnego pociagu nie dotarlbym na 09.00 nastepnego dnia na lotnisko. i tak kilka min. spoznienia na samochod jadacy kilka km przez gory zagrozilo moim strategicznym planom. ktos poradzil, zebym ruszyl na piechote i sprobowal szczescia na przeleczy nad zatoka, gdzie jest knajpa i moze byc jakis transport. po 10 min. BARDZO szybkiego marszu w palacym sloncu pod gore z plecakiem myslalem, ze wypluje serce. ale poswiecenie zaowocowalo. zostalem w ekspresowym tempie zawieziony z moimi bambetlami motocyklem. caly czas tylko wyobrazalem sobie jakbym poszorowal na tym zwirze w razie upadku. zdazylismy doslownie na styk. przynajmniej wedlug rozkladu, bo w sumie okazalo sie, ze prom odplynal z 20-min opoznieniem. ale pick-up musial akurat odjechac punktualnie co do minuty, skubany.

Brak komentarzy: