sobota, kwietnia 15, 2006

Góry i wioski. Jest pięknie


to teraz z kronikarska dokladnoscia, dla potomnosci, ale tez i dla wlasnej zawodnej pamieci - wydarzenia sprzed ponad juz tygodnia...

mandalay, ktore wprawilo mnie w prawdziwe przygnebienie, udalo mi sie sie opuscic bezbolesnie, przy pomocy ruszajacego z centrum pick-upa, w ktorym za dodatkowa, poldolarowa oplate dostalem wygodne miejsce obok kierowcy. celem bylo pyin u lwin, jedna z brytyjskich hill stations, czyli gorskich miasteczek, w ktorych kolonialni notable spedzali najbardziej upalne miesiace (np. kwiecien). dodatkowy magnes stanowily truskawki, z ktorych to miejsce pono slynie. z przyjemnoscia pragne jednak poinformowac, ze birmanskie truskawki to lipa - polskie, choc trzeba jeszcze na nie poczekac, sa o niebo lepsze. kolonialne pamiatki w pyin u lwin to tez pic na wode. drobne rozczarowania zrekompensowala mi jednak pogoda - 1200 m n.p.m. robi swoje nawet w srodku lata. tzn. i tak bylo pewnie ponad 25 stopni, ale tu to juz prawie jak klima. to miejsce bedzie mi sie raczej kojarzyc z przyjemnymi kuriozami - zamiast taksowek jezdza... miniaturowe dylizansy.


skad ten pomysl, bog raczy wiedziec, bo glowna mniejszosc stanawia nie kowboje, ale hindusi i nepalczycy. kolejna ciekawostka to imho najprzyjemniejsza kawiarnia jaka widzialem dotad w tym kraju. serwuje pyszny creme caramele w bardzo szykownym otoczeniu i dosc przystepnej cenie - za zlotowke. skad pomysl na takie miejsce w tej dziurze - znowu nie znam odpowiedzi. w kazdym razie popoludnie z ksiazka pozwolilo mi troche dojsc do siebie po antypatycznym mandalay.

nastepnego dnia testowalem lokalne koleje, slynace z powolnosci. rzeczywiscie, pokonanie ok. stu km do hsipaw zajelo mi ponad 6 godzin. byl to azjatycki klasyk - wagony wypelnione wiejskimi babami, bezzebnymi starcami, usmarkanymi dziecmi i wielkimi worami i skrzyniami z wszelkim mozliwym dobytkiem. sprzedawcy (a jakze, bylo ich az nadto) przedzierali sie DOSLOWNIE nad glowami tej cizby. ale spoko - mialem miejsce siedzace - obok mnicha, ktory caly czas kopcil papierosy. pociagiem z pyin u lwin do shipa jedzie sie glownie po to, zeby zobaczyc ponad-stuletni most kolejowy, prezent brytyjskich kolonizatorow dla narodu birmanskiego. oczywiscie to obiekt strategiczny i nie wolno fotografowac, ale kto by sie tam przejmowal.



prawdziwym hitem okazaly sie jednak przygotowania do water festival, czyli buddyjskiego nowego roku. w praktyce to taki trzydniowy smigus-dyngus, w tym roku w polowie kwietnia. na trasie linii kolejowej swieto zaczelo sie juz jednak kilka dni wczesniej. na poczatku nie wiedzialem o co chodzi - pociag wjezdza na stacje a wszyscy rzucaja sie do zamykania okien. niektore okna sie zacinaja a wtedy w ruch ida wiadra wody przygotowane juz na peronie. zabawne, ale tylko przez pierwsze godziny. jakby malo bylo tej wody, dokladnie gdy wysiadalem z pociagu w hsipaw rozpetala sie mega ulewa.

samo hsipaw bylo kiedys stolica panstewka szan, ktore teraz jest jedna z prowincji birmy. w sumie to tylko pare uliczek, co sprawia, ze juz po krotkim spacerze mozna sie poczuc jak w domu. pierwszego wieczora zjadlem tam chyba najlepszy na calym tym wyjezdzie posilek, przynajmniej jesli chodzi o wspolczynnik cena/jakosc/ilosc. porcja pysznego curry z dyni i porcja pysznego curry z ryby. do tego misa ryzu na zasadzie all-you-can-eat. zielona herbata jest w curry shopach zawsze gratis, all-you-can-drink. do tego zupa jako darmowa przystawka. dwa ostre, domowej roboty sosy; jeden z miniaturowymi, chrupkimi rybkami. no i jeszcze jakas warzywna marynata jako kolejna przystawka. rachunek: 800 kyatow, czyli ok. 2 zeta.

wg przewodnika przyjezdni ulegaja magii hsipaw i zostaja dluzej niz planowali. bylem nastawiony sceptycznie, ale magia zadzialala (nie tylko dzieki fantastycznej kolacji) i w efekcie spedzilem w okolicy tydzien! byc moze atmosfere miejsca poprawil low season - do jedynego porzadnego guesthausu (znanego jako mr charles), w ktorym mieszkaja turysci, sprowadzalo sie zaledwie po kilka osob dziennie. panuje wiec rodzinna atmosfera a w jej tworzeniu pomagaja oferowane gosciom codzienne wycieczki po okolicy z przewodnikiem.

na pierwszej z nich towarzyszyl mi holenderski architekt joost (od pol roku w drodze, pierwszy raz widzialem go jeszcze w autobusie z yangoonu do mandalay, potem spotkalismy sie na moscie w amarapurze, ale nadal byla to tylko zdawkowa znajomosc) i para szwajcarow, ktorzy 3 lata mieszkali w australii. poplynelismy lodzia do jednej z pobliskich wiosek, gdzie clue programu byla wizyta w klasztorze. klasztor to moze nieodpowiednie slowo, bo tu prawie kazda wioska ma budynek z budda i kilkoma albo kilkunastoma mnichami, ktorzy pilnuja interesu, ucza dzieci, pomagaja biednym i organizuja lokalne swieta. takie troche skrzyzowanie remizy z ksiedzem proboszczem. gdy przyjechalisny nowicjusze wlasnie spozywali skromna strawe.

jak widac zycie buddyjskiego mnicha na birmanskiej prowincji nie sklada sie z samych wyrzeczen. tego dnia jednak biesiadowali nie tylko mnisi. w guesthausie zawiazala sie spontaniczna 5-osobowa grupa inicjatywna, reprezentujaca 5 krajow: poland, holland, england, finlad i ireland. udalismy sie z mr charlesa do mr fooda; jest jeszcze mr book, zgadnijcie z czego zyje? byl to wieczor kombatanckich opowiesci zwiazanych ze szwendaniem sie po regionie i bez falszywej skromnosci moge powiedziec, ze bylem w stanie dorzucic swoje 5 groszy. prym wodzil jednak irlandczyk, ktory m.in. zapoznal nas z nowym angielskim slowem - shart. zacytuje jego celne objasnienie: "shart happens when you only intend to fart, but actually you shit". w tej krotochwilnej atmosferze zjedlismy halde chinszczyzny i wypilismy jezioro piwa. rachunek: 15 dolarow do podzialu na 5 osob. milo.

mniej milo bylo rano, gdy trzeba bylo ruszac na calodniowy trek. po tym, jak w guesthausie skonczylismy jeszcze jakas flaszke zbunkrowana przez fina na specjalna okazje, pobudka byla bolesna. ale, jak to sie mowi, piekno birmanskiej wsi i swieze powietrze pomogly zwalczyc kaca. troche tylko przesadzil przewodnik zabierajac nas na cale 9 godzin, w czasie ktorych pokonalismy ok. 25 km w dosc gorzystym terenie. obfitujacym w interesujace widoki.


z jednej z wiosek, ktore eksplorowalismy tego dnia pochodzi rowniez pierwsza fotka tego posta. babcia palila w domu soltysa, gdzie dostalismy obiadek. jak to ujela diane (reprezentujaca england poprzedniego wieczora) "we are having lunch in the house of village chief man. in shan state of burma." tak, poczulismy sie naprawde super.

wieczor i kolejny (czysto odpoczynkowy) dzien poswiecony byl na dalsze bratanie sie. picie szejkow ze szwajcarami, potem obiad z joostem, potem wszyscy razem na kawie u 70-letniej australijki, ktora pare miesiecy temu kupila piekny drewniany dom nad rzeka i serwuje m. in. pyszna goraca czekolade.

z joostem, z ktorym znalazlem wspolny jezyk, poszlismy tez wieczorem do kina na... mecz. pelna sala, sporo mnichow, bardzo zywiolowe reakcje. byla to transmisja angielskiej ligi, manchester (bez dudka) wygral 2-zero z arsenalem. no i w miedzyczasie uradzilismy, ze hsipaw jest super, ale jeszcze fajniej byloby wypuscic sie gdzies glebiej w teren. co tez zrobilismy nastepnego dnia.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

No my niestety juz z powrotem - od soboty-w zimnej Warszawie (tylko 15 stopni:-), jutro rano już do pracy...uh. Dzisiaj robilismy przeglad zdjec i z 1200 wybralismy poki co 200. Dodatkowo nadrabialismy zaleglosci w lekturze Twojego bloga, w zwiazku z tym duchem wciaz jestesmy TAM. My tez przezylismy niezle lanie z okazji nowego roku, caly bangkok oblewal sie wiadrami wody, czasem nawet z lodem! i smarowal sie maka rozbeltana w wodzie (fuj), tanczyl, pil i jadl (bo, oczywiscie, w tym iscie sylwestrowym tlumie nie moglo zabraknac straganow z jedzeniem - ktore mialy immunitet i woda ich nie dosiegala). Trwa to w sumie 5 dni, ( my przezylismy 4 - 2 na Ko Chang i 2 w Bangkoku) i w ogole im sie nie nudzi - atakuja z taka sama gorliwoscia. Ogolnie wyprawa czy tez raczej, wg Twojej miary przejazdzka:-) udana bardzo, wycieczka po Ao Phang Nga super, Kambodza zaskakujaca (kto by pomyslal, ze najlepsze knajpy i kluby - choc malo lokaleskie- beda w Siem Reap? Warszawka to przy tym jak pcim dolny - a drogi u nas przeciez tez dziurawe:-). Po zwiedzaniu Angkoru w 40-stopniowym upale zaleglismy jeszcze na Lonely Beach na Ko Chang (bardzo przyjemnie), przejechalismy sie na sloniu, tez o maly wlos a ucieklby nam prom, a jak prom to i autobus (na wyspie byly korki z powodu obowiazkowych postojow, zeby mogli ci wylac kubel wody na glowe (w roli taksowek wystepuja pick-upy). O raju, sorry ze sie tak rozpisalam, ale jakos trudno mi sie rozstac z tamta rzeczywistoscia...choc tu nie jest zle, paczki na galazkach, slonko sie pokazuje... Birma z wielkiej niewiadomej stala sie chyba wielka pozytywna niespodzianka? Pozdrawiamy bardzo i -juz niedlugo, hi hi - do zobaczenia! slesie

Anonimowy pisze...

jej!
wiedzialam ze chce pojechac do Birmy, ale nie wiedzialam po co:
teraz juz wiem. Ja tez chce pojsc do kina na mecz !!!!

sciskam z wiosennej WWki

kamil puczko pisze...

krzysiek - pytasz, czy tesknie. jasne, i to jeszcze jak. w czasie wielogodzinnych przejazdow, gdy jest tak niewygodnie, ze nie da sie spac ani czytac, i mozna tylko
rozmyslac gapiac sie za okno, mam sporo czasu na tesknienie. z drugiej jednak strony zycie w polsce wydaje mi sie teraz jakies takie zupelnie nierealne. anka
pisze mi o kolejnych kolacyjkach i wypadach w miasto i oczywiscie to jest to, na co czekam. ale bardziej realne jest dla mnie teraz to, czy zlapie rano nastepny autobus i czy pokoj w guesthousie bedzie czysty. perspektywa skrocila mi sie do kilku dni. i ten stan jest silnie uzalezniajacy...