
po trudach kambodzanskich nie-drog i wspinaniu sie na niekonczace sie angkorskie piramidy nalezy sie czlowiekowi troche odpoczynku, nie? dlatego tym razem tylko przelecielismy przez bangkok. wjazd pozno w nocy, niegodny wspomnien nocleg w syfnej, glosnej i "rozrywkowej" okolicy khao san road (takie wesole miasteczko dla spragnionych piwa i europejskiego jedzenia) i wczesnie rano znow w droge. ale blisko. gdy czas sie konczy, pora na kompromisy. jednym z nich jest ko samet, czyli wyspa najblizej bangkoku, zaraz za nieslawnymi plazami pattay'i. 3 godziny autobusem i 40 min. promem. wlasciwie promikiem.

szczerze mowiac, to po tym, co czytalem, obawialem sie, ze miejsce bedzie slabe. tzn. za duzo ludzi i za duzo roznych pozaplazowych rozrywek. przewodnik straszyl tez, ze to ulubiona okolica na weekendowe wypady bogatych mieszkancow stolicy. a takich w 8-milionowym bangkoku pewnie nie brakuje. nie bylo jednak zle. wlasciwie bylo bardzo fajnie. na wyspie nie ma hoteli, tylko jak wszedzie w milszych plazowych miejscach bungalowy, przypominajace nasze domki na mazurach. tyle, ze z moskitierami, wiatrakiem i czyms w rodzaju lazienki. 15 dolarow za noc to nie jest jakos super tanio, ale super tanio to tu chyba bylo 15 lat temu. w kazdym razie woda oblednie ciepla, piasek czysty i bialy, lezaczki do wypozyczenia, roznosiciele owocow i przekasek z przenosnego grilla w pogotowniu... nic tylko ksiazka w dlon i wpoczywac.

cztery dni umiarkowanego hedonizmu. rano zupka, potem lektura przerywana zaskakujaco dlugimi pobytami w wodzie (niestety snorkel dupa - pewnie motorowki wyploszyly rybki juz dawno temu), wieczorem spacer i wybieranie, gdzie-by-tu-zjesc-kolacje, a potem jeszcze maly/duzy drink i spac. swiadomosc, ze zbliza sie rozstania czas, sprawila, ze ze zdwojona sila przystapilismy do zjadania roznych ryb i skorupiakow.

ceny jak na tajlandie nieszczegolnie niskie, ale fakt, ze szamka serwowana jest wprost na plazy, pozwalal szarpnac sie na te 12-15 dolcow za ponadkilogramowego snappera czy dwie kalamarniczki. w drodze badan empirycznych doszlismy tez do ostatecznego wniosku, ze wolimy zwykle male krewetki od tych krolewskich.
jesli chodzi o wady, to ko samet tez je ma. najbardziej upierdliwe sa komary. odwazne do szalenstwa, gryza nawet wtedy, gdy oznacza to dla nich pewna smierc. wyspa podobno byla kiedys malaryczna, wiec smarowalismy sie roznymi repellentami jak wsciekli, jednak ze skutkiem umiarkowanym. do domku doslonie wbiegalismy, zeby nie wpuscic tego cholerstwa do srodka. tez nie zawsze sie udawalo. wkurzaja tez motorowki przybijajace do plazy chyba co 10 min. ktos z walizka wysiada, ktos wsiada - bardzo milo, ale smrodza, halasuja i przeszkadzaja sie kapac. uroki nadmiernej wygody.
nie moge za to zaliczyc do wad baru, ktory mielismy w naszej zatoczce. sprawdzilismy - najtanszy w promieniu 2 km. za dosc niewiarygodna cene 3 usd w czasie dwugodzinnej happy hour miedzy 22.00 a polnoca serwowali sangsom bucket, czyli chyba ponadlitrowe wiaderko miejscowego rumu, coli, red bulla i lodu. do tego ekipa polykaczy ognia, co zreszta jest tu dosc popularnym sposobem zabawiania gosci. w efekcie co wieczor byla impreza, przy ktorej beach bar w debkach stoi w kacie i lypie zazdrosnie zlym okiem. na szczescie fale niezle zagluszaja halasy, wiec balangi nie daja sie spiacym we znaki. ostatniego wieczoru calkowicie podporzadkowalismy sie lokalnym zwyczajom i karnie skakalismy na parkiecie do 3 rano. nie musze dodawac, ze nastepnego dnia miny mielismy nietegie. niedyspozycja w takim upale to nic fajnego. na szczescie na promie byly lezaki, wiec bujanie dalo sie jakos przezyc.
a na koniec jeszcze chcialem wrzucic dwa ladne zdjecia, bo sie rodzina domaga.


i musze sie pochwalic, ze dodalem zabawne i dosc symboliczne (imho) zdjatko do odcinka o kambodzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz