środa, lutego 15, 2006

Podróż do wnętrza Ziemi (no, prawie...)

tham lot kong lo. 7 kilometrow jaskini, ktora rzeka nam hin bun przeplywa poprzez wnetrze gory. bylismy i przeplynelismy wraz z rzeka. najpierw jednak musielismy sie tam dostac...

co nie bylo latwe. w vientaine przesladowal nas jeszcze pech z dnia poprzedniego. najpierw o 5 rano bezskutecznie szukalismy tuk-tuka, potem koles wywiozl nas nie na ten dworzec co trzeba. klasyka. smigalismy wiec po ciemku wte i wewte przeklinajac na pusty zoladek. autobus doslownie zlapalismy - rozpaczliwie wymachujac za juz odjezdzajacym pojazdem. po 4 godzinach byla wysiadka w vieng kham, gdzie odchodzi boczna droga do granicy z wietnamem.

od razu wrzucilismy plecaki na dach czekajacego na pasazerow busa i poszlismy na zupke (pyszna). oczywiscie w tym czasie bus zniknal a nam uciekl autobus. anka troche chciala panikowac, ale nie chwalac sie od razu pomyslalem, ze cwany kierowca po prostu czeka gdzies z boku, az skoncza sie nam polaczenia i bedziemy musieli wynajac go odpowiednio drozej - juz na wylacznosc. rzeczywiscie samochod z plecakami (choc bez kierowcy) znalazl sie na sasiedniej uliczce (duzo sie nie naszukalem, bo vieng kham to trzy uliczki na krzyz). wystarczylo zdjac sobie plecaki z dachu i wrocic na skrzyzowanie, gdzie akurat podjechalo cos bardzo zaladowanego - ale za to w nasza strone.


anka, jak widac, nie byla zbyt szczesliwa. choc byc powinna, bo siedziala w srodku. ja sie juz nie zmiescilem i 40 km jechalem "na winogrono", w stylu okupacyjnych tramwajow. prosze zwrocic uwage na wygodny pomost, dospawany specjalnie w tym celu. ale w sumie bylo milo, wiaterek, droga gorska, malownicza. w kolejnej dziurze, na hin, poczulismy juz bluesa. latwo sie zorientowac, ze czas pieszczot minal.

czekalismy na kolejny pojazd 2 godziny. kierowca gral z kolega kapslami w warcaby i tez czekal - az zbierze sie wystarczajaco duzo pasazerow. slyszelismy wczesniej, ze droga jest zla i pozostale do celu 40 km jedzie sie 4 godziny, ale nie wzielismy tego do konca na powaznie. nieslusznie! moge smialo napisac, ze to byla najwieksza masakra transportowa, w jakiej bralem kiedykolwiek udzial.


gowienko na zdjeciu ma tylko trzy kola, ale w srodku zmiescilo sie 13 osob (no dobra, jedna z tych osob to bylo niemowle...). w trudniejszych miejscach musielismy wysiadac. w latwiejszych niemilosiernie trzeslo i spadalismy ze zbyt waskich laweczek. pod nogami mialem wor ze swiezymi (???) rybami, z ktorych cos saczylo mi sie do sandala. nie ma mostow - to co widac, to wyschnieta rzeka. w ogole teren jest juz wysuszony na pieprz, co oznacza, ze za kazdym pojazdem ciagnie sie imponujaca chmura pylu. kiedy pojazd zwalnia, to chmura miekko wplywa do srodka. teoretycznie jest zaimprowizowana zaslonka, ale - jakby to powiedziec - nie do konca szczelna. zreszta ten pyl jest jakos niesamowicie rozdrobniony, to bardziej dym, ktory osadza sie na wszystkim rdzawa warstwa. przez pierwsza godzine bylo to nawet zabawne. przez pozostale 3 - mniej. na deser byl juz tylko kilometrowy spacer z plecakami do "pensjonatu". wiekszosc z kilku osob, ktore tam dotarly stanowili posiadacze motocykli. byla panna, ktorej dwa kolka made in china rozkraczyly sie gdzies w polowie trasy. ale co tam, grunt, ze byl zimny prysznic i cos do zjedzenia. gorzej bylo rano, gdy okazalo sie, ze nie zamowilismy wczesniej sniadania i zaoferowano nam tylko... herbate i jedna porcje chleba. nawet dzemu nie mieli! ktos z "kuchni" musial zapylac do wsi po jajka, zeby przygotowac nam jakis mix z ryzem na wycieczke. no bo w koncu byla i relaksacyjna czesc programu.

najpierw godzine taka lodeczka przez wiejskie krajobrazy - rozne tam ptaszki, krowki, bawoly w wodzie, rybacy, dzieci - wszyscy sie do ciebie szczerza i machaja jak, nomen omen, dzicy. glownie na slajdach niestety. super-przyjemnie. potem rzeka wplywa do gory. w gore? trudno powiedziec. po prostu jest tunel wielkosci hangaru na atomowe lodzie podwodne, po kilkuset metrach robi sie ciemno, facet z wioslem na dziobie (ani chybi pilot) i drugi przy silniczku (czyzby sternik?) zapalaja swoje czolowki i zaczyna sie hipnotyczna podroz. rzeka meandruje, pare razy robi sie tak plytka, ze trzeba wysiadac i przeciagac lodke, raz robimy postoj i prowadza nas w jakis suchy korytarz pelen tych dziwnych rzeczy sterczacych z podlogi i zwisajacych z sufitu. momentami mam wrazenie, ze jestesmy w jakichs halach wysokich tak na kilkadziesiat metrow - mozna to zreszta poznac po tym, jak rozchodzi sie dzwiek. doznanie jest silne i pewnie nie dla kazdego, ale my to kupilismy. naprawde bomba. pierwszych promieni dziennego swiatla, ktore pojawilo sie po godzinie, zwyczajnie nie poznalismy. myslalem, ze to swieca jakies krysztaly czy cos. a po drugiej stronie gory znowu pelnia sielanki, lunch z pudeleczka, sa juz nawet pierwsze oznaki kapitalizmu - miejscowi przytachali skads skrzynke piwa i probuja sprzedawac chlodne, prosto z rzeki. a potem juz tylko powrot, czyli to samo, ale w odwrotnej kolejnosci, z dodatkiem kapieli w przefiltrowanej przez jaskinie wodzie. reszta dnia skladala sie z lezenia i drzemania pod moskitiera. po kolacji jeszcze dluugo gadalismy z wyrzekajacym na chinczykow belgiem paulem i kiedy uznalismy, ze jest juz strasznie pozno i pora isc spac, to okazalo sie, ze jest 21.00. no i poszlismy spac.

w ogole wszedzie tu - nie tylko w laosie, ale i w tajlandii - chodzi sie spac przerazajaco wczesnie. nawet jak w pensjonacie strasza, ze o 23.00 zamykaja drzwi, to i tak nie ma mozliwosci zeby wrocic tak pozno, bo wczesniej zdaza juz zamknac wszystkie knajpy. takie senne narody. ale za to juz od 02.00-03.00 intensywnie dzialaja koguty. maja takie obrzydliwie ochryple glosy, nie to co u nas, w polszcze. w chiang mai w tajlandii mielismy bardzo przyjemny hotelik (w centrum) z kogutem za plotem i to wcale nie bylo smieszne. bo nie mozna sie bylo wyspac i przez to trudno bylo zrobic cos rano, kiedy jeszcze nie ma upalu. upierdliwe.

a wracajac do terazniejszosci - teraz jestesmy juz w savannakhet, 9 godzin jazdy w dol mapy od tham lot kong lo. od rana wszystko szlo sprawnie, a autobus, ktory zlapalismy na glownej (glownej, bo jedynej) drodze na poludnie laosu byl juz prawie zupelnie normalny. sam savannakhet to kolejne rozsypujace sie postfrancuskie miasteczko. troche go szkoda.


Brak komentarzy: