
no tak, plany byly oczywiscie rozleglejsze, ale brak czasu dopadl nawet nas. musielismy sie teleportowac z pakse w laosie do siem reap w kambodzy. 45 minut samolotem zamiast 2-3 dni z duzymi kombinacjami.

siem reap to juz zupelnie inny swiat. halas, korki, miasto niby podobnej wielkosci, jednak wszystko tu jest w ciaglej (roz)budowie. po tym jak wygasla wojna domowa szybko okazalo sie, ze to miejse ma szanse byc wazniejsze od stolicy. powodem sa oczywiscie khmerskie swiatynie sprzed 1000-800 lat, ktorych w promieniu kilkudziesieciu km sa doslownie setki. wlasciwie siem reap to tylko niekonczace sie pasma hoteli, restauracji, pensjonatow i sklepow z pamiatkami. nie ma za to jeszcze chodnikow. tuz po przyjezdzie powitala nas anomalia pogodowa, czyli godzinna burza. nastepnego dnia lalo rano przez 3 godziny. efekty byly oplakane.
w ogole wrazenie raczej zniechecajace. bardzo duzo zebrzacych kalek i dzieci (czego dotad nie widzielismy), bardzo natarczywi sprzedawcy i kierowcy tuk-tukow. opedzanie sie jest bezcelowe - trzeba brutalnie ignorowac. przydaje sie trening z indii. ale coz, czego mozna sie spodziewac w miejscu, ktore jest bardzo biedne i nagle pojawiaja sie tam dziesiatki tysiecy turystow. jest ich naprawde mrowie, glownie w postaci japonskich wycieczek, ktore w czasie 3-dniowego zwiedzania szybko nauczylismy sie nienawidzic. kilka takich grup na raz i zamiast ogladania klimatycznych ruin w dzungli jest korek w jakims waskim przejsciu albo czekanie 10 min. zeby zrobic zdjecie bez ludzi. ale bez przesady. same swiatynie naprawde warte sa grzechu - a moze mszy? a najlepiej oddzielnego odcinka z duza iloscia zdjec.
a kambodza, lub raczej ta jej odrobinka, ktora widzielismy, dala nam popalic - niestety tylko w przenosni. choc sami nie jestesmy bez winy. a raczej ja nie jestem. zamiast jak czlowiek kupic bilety na turystyczny autobus do bangkoku uparlem sie na troche przygod. na skutki nie trzeba bylo dlugo czekac. w siem reap kazalismy sie zawiezc tuk-tukiem na dworzec (duza przesada w tym slowie), z ktorego odjezdzaja taksowki do granicy z tajlandia - 150 km. taksowki to z reguly rozsypujace sie mercedesy albo pickupy toyota, klasyczny model wykorzystywany w calym 3. swiecie do przewozenia w trudnym terenie wojska albo rebeliantow. oczywiscie najpierw trafilismy na jakis parking, na ktorym szemrani biznesmeni namawiali nas na wynajecie calego samochodu. na dworcu wlasciwym naganiacze rzucili sie do ataku jak wsciekli. bylo to nawet zabawne - musielismy wyrywac im nasze plecaki z rak, bo juz biegli z nimi do swoich aut, klocac sie przy tym miedzy soba. szybko ostygli, gdy tylko okazalo sie, ze znamy cene (4 dolary od osoby) i nie zamierzamy jechac za 10 ani nawet za 8.
tak na marginesie, w kambodzy waluta jest dolar. 1 usd = 4 tys. rieli. rielami placi sie glownie za wode i inne duperele. gdy pierwszego dnia wymienialem 50 dolarow, pani w kantorku byla bardzo zdziwiona, po co mi tyle rieli. drugiego dnia sam tez sie dziwilem. choc na rynku wewnetrznym panuje pelna wymienialnosc. tzn. placisz za obiad np. 5-dolarowka i banknotem 10 tys. rieli i dostajesz dolara reszty. ceny oczywiscie w dolarach, co dziala troche deprymujaco. pomaga przeliczanie na zlotowki, od razu robi sie taniej.
ostatecznie pojechalismy tak, jak chcialem - pickupem za czworke. wiatr we wlosach, kambodzanka obok czestuje ananasem, widoki sielskie. droga asfaltowa, choc z koszmarnymi dziurami, wiec jedziemy slalomem. ale nic to, jest przyjemnie. po jakichs 30 km konczy sie asfalt i zaczyna sie normalna polna droga, na ktorej kazdy pojazd zostawia za soba efektowna chmure znanego nam juz rdzawego pylu. pyli to, co nas wyprzedza (glownie autokary podobne do tego, ktorym nie chcialem jechac), to co doganiamy, zeby wyprzedzic, i to co jedzie z przeciwka. koszmar. a to jedna z glownych drog w kraju, prowadzaca do granicy z bogatym sasiadem, a z drugiej strony do teoretycznie najwiekszej atrakcji turystycznej w calym regionie! dziwne... kilkakrotnie widzimy tez ekipy rozminowujace pobocza - doslownie kilka metrow od jezdzacych pojazdow. trzesie niemilosiernie - okazuje sie, ze najlepiej jest nie siedziec, ale stac na pace, trzymajac sie specjalnej kraty nad kabina kierowcy. troche jak na nartach - nogi amortyzuja wstrzasy.
w koncu dojezdzamy do miasta, ktore mialo byc przygranicznym poipetem. jestesmy ledwo zywi i pokryci gruba warstwa pylu. jacys naprawde niefajni kolesie przerzucaja nas do innego auta i kasuja po dolarze doplaty. tym razem nie ma nawet waskich laweczek - srodek zajmuja dzieci i warzywa a my z liczna reszta miejscowych pasazerow siadamy na sciankach paki tego pojazdu (hmmm, czy wyrazam sie jasno?). nie za bardzo jest sie czego zlapac. koles jedzie oczywiscie zdecydowanie za szybko i rownie szybko okazuje sie, ze przejedziemy tak nie ostatnie 5 km do granicy, jak myslalem, ale raczej 50. to nie bylo fajne. wlasciwie to sie balem. obiecuje tak wiecej nie podrozowac. miejscowi oczywiscie czuli sie dosc swobodnie, ale coz, oni nie maja wyboru a poza tym zycie ludzkie w kambodzy nie jest chyba tak cenne jak w - badz co badz - unii europejskiej?
milo mi jednak poinformowac, ze ostatecznie dojechalismy do tej cholernej granicy i nic nam sie nie stalo. po tajlandzkiej stronie poczulismy sie troche jak w domu a troche jak kiedys polacy w RFN - czysto, milo, bezstresowo i (stosunkowo) drogo. tajlandia to naprawde cywilizowany kraj. w autobusie do bangkoku byla klima, woda i wafelek do biletu, a nawet hostessa. wypas. na dworcu zdazylismy sie nawet troche obmyc, choc pyl wzarl sie imponujaco.
i jeszcze jedna malo zabawna anegdotka. na granicy spotkalismy jakas zaplakana amerykanke, ktora miala nastepnego dnia samolot z bangkoku do domu. okazalo sie jednak, ze zmienily sie przepisy i nie dostanie na poczekaniu tajlandzkiej wizy. byla uwieziona w kambodzy. poradzili jej zeby... przyleciala do tajlandii samolotem, to dadza jej wize na lotnisku. musialaby jednak najpierw wrocic do siem reap, i zdobyc jakis bilet. a zegar tykal. nie wiem co zrobila, ale nauczka jest jasna. nie liczyc na wizy na granicy.
a co do samej kambodzy - pewnie nasze wrazenia bylyby lepsze, gdybysmy odwiedzili jakies mniej oblezone przez turystow miejsce i gdybym sie nie uparl na najbardziej hardkorowy sposob przemieszczania sie. wlasciwie to mam juz pomysl, jak mozna przyjemniej spedzic w tym kraju 2-3 tygodnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz