niedziela, lutego 05, 2006

Mekongiem do Luang Prabang



Laos, laos, laos... z prawdziwa radoscia pragne potwierdzic potoczna opinie: ten kraj rzeczywiscie jest super! jest dziko, jest tanio, jest smacznie i jest ladnie a momentami wrecz - hmmmm - pieknie.

dojazd z chiang mai do granicy byl bulka z maslem - 4 godz. w autobusie, szybka przesiadka w chiang rai i po kolejnych 3 godzinach juz bylismy w chiang khong. granicznego mostu na mekongu nie ma, dzieki czemu przekraczanie granicy mala lodeczka staje sie frajda sama w sobie.

po drugiej stronie - w huay xai od razu jest tak, jak mialo byc. bardzo senne miasteczko z elektrycznoscia tylko w godzinach wieczornych i ze swiatynia na gorze, z ktorej ogladalismy zachod slonca po tajskiej stronie. miejscowi mnisi (kilkunastu bardzo kontaktowych chlopakow) byli tak uprzejmi, ze zapewnili oprawe muzyczna, tzn. odspiewali jakis dlugi, transowy hymn na zakonczenie dnia. dla mnie rewelacja.

rano slow boat do luang prabang. i tu troche skucha. bardzo przyjazny pan w guesthousie sprzedal nam bilety po 750 bhatow. to ok. 19 usd. w laosie sa kipy, ale zdaje sie, ze miejscowi nie darza ich szczegolnym szacunkiem - wola hard currencies, do ktorych zalicza sie takze tajski bhat. zostalismy zawiezieni na przystan, pan poprosil zeby zaczekac, poszedl do budynku z napisem SLOW BOAT TICKETS czy jakos tak, i po chwili z usmiechem wreczyl nam wlasciwe bilety, kupione po 600 z groszami. no tak. na dokladke okazalo sie, ze slow boat to nie zadna romantyczna lodz pelna skrzyn i workow z egzotycznymi towarami + kilku zadnych przygody plecakowcow na dokladke, ale raczej cos w rodzaju tramwaju wodnego z warszawy do kazimierza. wrazenie to spotegowala jeszcze niespodziewana obecnosc... polskiej wycieczki! 11 osob, wesolo, siatki pelne taniego laotanskiego piwa, oczywiscie siedza obok nas. w sumie na pokladzie pod daszkiem na ciasnych laweczkach tak z 70 osob. przed nami 8 godzin rejsu, potem nocleg w Pak Beng i jeszcze jeden dzien. bylismy z lekka zdegustowani, by nie powiedziec - zdruzgotani.

desperacja bywa jednak czasami pozyteczna. obok siedziala amerykansko-holenderska parka (alexis i frank - piekne gardlowe rrrr), rozpaczliwie wertujaca przewodnik. podsluchalem, jak namawiaja sie na skok w bok - wysiadke po 2 godzinach i probe wynajecia na wlasna reke malej lodzi, ktora doplywem mekongu zabralaby ich gdzies w dziewicze laotanskie ostepy. byli wiecej niz zadowoleni, gdy niesmialo zaproponowalismy swoje towarzystwo - i partycypacje w kosztach eskapady.

tak wiec przeplacone bilety okazaly sie zupelnie juz bezsensownym zakupem i 2 godziny pozniej, pelni nadziei na niezwykle wrazenia, triumfalnie opuszczalismy farang boat, gardzac jej pasazerami. wysiedlismy na jakims zupelnym zadupiu, gdzie lodz zatrzymala sie tylko w celu uzupelnienia zapasow piwa z gastronomicznego szalasu przy ujsciu nam tha river. wlasciciel interesu poinformowal nas, ze "today no boat, maybe tomorrow". pozostal nocleg w pobliskiej wiosce. o dziwo byl tam nawet guesthouse, choc to moze nazwa na wyrost. w kazdym razie w pomieszczeniu sanitarnym na dole (lazienka to to nie byla) odkrylismy biezaca wode. prad z generatora zostal wylaczony, gdy tylko zjedlismy kolacje - nota bene bardzo smaczna i o dziwo nie zakonczona zadnymi sensacjami. ducha przygody zlamala dopiero sama noc - bylo zimno, syfnie i strasznie niewygodnie. czesciowa rekompensate stanowil widok porannych mgiel nad mekongiem - slonce (i cieplo) pojawilo sie dopiero ok. 10.00.

pojawila sie tez lodz - mala, waska, bez daszku (palace slonce!!!), za to zapchana do granic mozliwosci miejscowymi i ich bambetlami. okazalo sie, ze boat captain chce nas zawiezc tylko do polowy zaplanowanej trasy, ale za to za dwa razy wieksza sume niz sugerowal (przeklety) przewodnik. na dodatek - jak zwykle w takich sytuacjach - dokladny czas podrozy byl trudniejszy do ustalenia niz nam sie poczatkowo wydawalo - moze 3 dni a moze 6...

malownicze byly nasze bezowocne negocjacje cenowe. boat captain po laotansku komunikowal sie z wlascicielem piwnego szalasu. ten po francusku ustalal stan rzeczy z frankiem (wiadomo, multijezyczny holender). frank konsultowal sie ze mna i z alexis po angielsku a ja przekazywalem jeszcze szczegoly ance. ach, no i frank z alexis przechodzili jeszcze czasami na holenderski.

ostatecznie wyszlo na to, ze zostajemy na plazy i czekamy na... farang slow boat - taka sama z ktorej triumfalnie wysiedlismy dzien wczesniej. czulismy sie niespecjalnie. poniewaz jednak fortuna kolem sie toczy okazalo sie, ze nie jest nam dane podrozowac w normalny (czytaj: slaby)sposob. do brzegu przybila bowiem nie pelna ludzi panstwowa lodz, ale rownie wielka prywatna jednostka wynajeta przez pana prawnika i pania konsultantke z nowego jorku. dosc skutecznie udawalismy bezradnych rozbitkow i w efekcie dalej plynelismy juz w szescioro, z lunchem, laotanskim przewodnikiem i przystankami w co ciekawszych miejscach. bariera jezykowa sprawila, ze trzymalismy sie troche na uboczu (miejsca nie brakowalo), ale frank i alexis byli na tyle obrotni, ze zostalismy zaproszeni rowniez na drugi dzien rejsu z nowojorczykami (byli - o zgrozo - w naszym wieku).

sama trasa jest bez przesady wspaniala, co chyba widac nawet w internecie. gory, skaliste brzegi, po obu stronach dzungla, incydentalni rybacy, widzielismy nawet slonia pomagajacego przy noszeniu scietych drzew. w rzece trafiaja sie bystrza, na ktorych calkiem przeciez spora lodzia niezle buja... zdolalismy przy okazji zaliczyc dwie bardzo tubylcze wioski - plemion hmong i akha, jesli by to kogos interesowalo. w tym drugim przypadku przewodnik zapewnial nas, ze mili akha maja bliskie spotkania z bialymi tylko kilka razy w roku - jesli nie liczyc widzianych z daleka lodzi. wnioskujac z dosc szokujacego wygladu wioski i tego, jak reagowali na cyfrowe aparaty - nie musial wcale przesadzac.

slodkie dzieciatka na zdjeciach naleza oczywiscie do bardziej cywilizowanych hmongow - na slajdach jest tego wiecej...

a o samym luang prabang jeszcze nie tym razem.

Brak komentarzy: