niedziela, stycznia 15, 2006

Bangkok!

Zyjemy, dolecielismy. Niestety, jak widac, jest problem z polskimi fontami. Ale obysmy tylko takie mieli problemy.

Na poczatek kilka impresji z drogi. Pierwsza, zupelnie banalna - na Okeciu herba kosztuje 6 zeta a litr rumu (made in India), na oko podrobka Bacardi, dumne 17 zl. Kuszace...

W Moskwie, na miedzynarodowym lotnisku Szeremietiewo, jak widac na fotce ponizej, nie bylo specjalnie duzego ruchu.

Jedzenie w samolotach fatalne; obrzydliwe i bez smaku. Nie darmo Aeroflot jest najtanszy. Samolot do Bangkoku skrzypial w czasie startu i w ogole przypominal bardziej wnetrze kontenera do przewozu brojlerow niz cos co lata miedzy kontynentami. No i jeszcze zabytkowe stewardessy. Poza tym wszystko OK. No i obchodzilismy na pokladzie Nowy Rok (wedlug kalendarza prawoslawnego), niestety szampana nie dali. Mamy tylko wrazenie, ze celowo opoznili start o pare minut, zeby to juz byl 14.01 sobota, a nie piatek 13.

Na lotnisku docelowym hi-tech. Przy okienku kontroli paszportowej patrzysz do futurystycznej kamery, a pani (siedzaca przed Toba slicznotka w mundurze) looka tylko na ekran. Zero kontaktu wzrokowego, full efficiency.

W Bangkoku niemozliwie goraco, 30 z plusem; co za niespodzianka ;-]. Zdaje sie, ze to koniec pory zimnej, wiec bedzie gorzej.

Dojazd do upatrzonego wczesniej pensjonaciku z przygodami. Najpierw bardzo sprytnie pociagiem, potem mniej sprytnie taksowka, ktorej kierowca kompletnie nas nie rozumial. Miejscowy alfabet nieco sie rozni od lacinskiego, co zreszta widac na fotce. Pokazywanie zachodniej mapy niewiele wiec daje. Takze wzywani na pomoc przechodnie, choc usluzni i mili, okazywali sie bezradni. Skonczylo sie wiec "malym" spacerkiem, po wywiezieniu nas przez pana kierowce w szeroko rozumiane poblize planowanego miejsca zamieszkania.

Pokoik bez klimy, tylko z wiatraczkiem i klimacikiem - przyjemne dechy na podlodze. Kibelek, sprawa kontrowersyjna. Oczywiscie polaczony z prysznicem. Zalozenie jest takie, ze po wypelnieniu misji nalezy uzyc zamontowanej obok dodatkowej prysznicowej sluchaweczki w wiadomym celu. Nie moge sie tu oprzec przed zacytowaniem opisu z www.talesofasia.com.

"If you're really lucky there will be a butt sprayer, which is a small nozzle attached to a hose to the side of the toilet. Point the nozzle where you want to fire and push down the lever. If you've never used one of these before you'll probably find the pressure is more than you expected and you'll make a real mess of yourself if you're not careful".

Na szczescie jest jeszcze (wlasny!) papier... Troche dziwna jest tez sprawa z butami. Zostawia sie je przed wejsciem do pensjonatu, z reguly polaczonego z knajpa na parterze. za progiem juz na bosaka, rowniez do lazienki. a tam, jak wiadomo, mokro, bo wlasnie ktos wzial prysznic, albo uzyl butt sprayera. za to po wyjsciu mozna wytrzec stopy w szmate. dosc czysta, przynajmniej rano. podobno to tutaj norma.

Etykieta przy stole. Lyzki uzywa sie w roli widelca, a widelca w roli noza. Sam noz nie wystepuje. proste. Podobno wkladanie widelca do ust jest wyjatkowo nieeleganckie. Przechodzimy tez pospieszny kurs jedzenia skorupiakow. W Warszawie ta nauka jest spoooro drozsza (tu king prawns sztuk 5 za ok. 16 zeta!) a i pomoce naukowe w Polszcze chyba mniej swieze. A propos pokarmow: jeszcze nigdy nie widzialem tylu rzeczy do jedzenia, ktore absolutnie z niczym mi sie nie kojarza.

W skladzie muesli na sniadanie mialem: arbuza, kokosa, papaje, ananasa, banana, mango i cos. Cos bylo biale z czarnymi kropkami, wodniste jak arbuz i troche mdlawe. Jakies pomysly?

Zwiedzanie: na razie bez przegiecia, bo musielismy odespac podroz. Tzw. Grand Palace, czyli glowna oficjalna atrakcja Bangkoku ze Swiatynia Szmaragdowego Buddy w srodku. Stwory i kolory. Zdjatko obok przedstawia blizej nieokreslonego, groznego straznika u jednej z bram.

Poza tym duzo pijemy (thaipirinha - to chyba od caipirinhy - za dolca!), plywamy tramwajem wodnym, co pozwala uniknac koszmarnych korkow i smogu i szykujemy sie psychicznie na zmiane otoczenia. Jesli wszystko pojdzie ok., we wtorek skoro swit bedziemy na Ko Tao, podobno uroczej i podobno ustronnej wysepce na poludniu. Gdzie, jak mam nadzieje, Internet bedzie rownie dostepny jak w stolicy...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ale wam zazdroszcze. Tutaj temperatura jak w Opowieściach z Narnii. Robcie dużo zdjec, kolory sprawiaja, że robi sie cieplej. Interesującego zwiedzania! A jak spotkacie jakies czary mary po drodze, to koniecznie robcie fotki i zagadujcie :)